Beata Garnyte

Z dyplomem International
Bacaliauriat w kieszeni

Nasi stali Czytelnicy pamiętają zapewne, że o Marku Połońskim na łamach "Naszej Gazety" pisaliśmy już niejednokrotnie. A i on, mimo tak młodego wieku, ma na swym koncie nie lada osiągnięcia. W roku 1998 zwyciężył w konkursie, zorganizowanym przez Fundusz Otwartej Litwy, gdzie główną nagrodą było stypendium i możliwość kontynuowania nauki w międzynarodowym college'u w Pearson (Kanada). Dziś, po dwu latach nauki w Kanadzie, Marek wrócił do rodzinnego domu z dyplomem International Bacalauriat w kieszeni i bogatymi planami na przyszłość, o których nam opowiedział.

- Jaki był ten drugi rok nauki w college'u?

- Był to czas nauki i pracy, której, należy przyznać, było o wiele więcej, niż na roku pierwszym. Szczególnie trudne te dwa semestry były dla tych, którzy tak jak ja próbowali wstąpić na wyższe uczelnie w Stanach bądź Kanadzie i otrzymać tam stypendium. Musieliśmy bowiem nie tylko zdawać egzaminy końcowe na naszej uczelni, lecz również pisać wypracowania, otrzymywać charakterystyki i zdawać egzaminy wstępne. Zaczęło też brakować czasu dla siebie, tak, że nawet listy do rodziny zacząłem pisać rzadziej. Dziś z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że wstępowanie na uniwersytety północnoamerykańskie nie jest rzeczą błahą. Uniwersytet państwowy w Stanach Zjednoczonych nigdy nie podejmie się finansowania nauki nikogo z zagranicy i to z bardzo prostego powodu - obcokrajowiec nie płaci bowiem podatków do skarbu państwa. Pozostają więc jedynie uniwersytety prywatne, które reprezentują zazwyczaj bardzo dobry poziom nauczania, a więc też bardzo trudno się do nich dostać. Należy tu przede wszystkim zdawać, jak już wspominałem, egzaminy wstępne. Tu dodatkową trudnością jest fakt, że program przerabiany w naszym college'u nie jest w stu procentach przystosowany do tych egzaminów. Część materiału trzeba więc przerobić samodzielnie, a to z kolei zajmuje mnóstwo czasu. Ponadto uniwersytety północnoamerykańskie wymagają wiedzy o samej uczelni, o której indeks się ubiega, rekomendacji i wypracowań. Czasu na sen więc prawie nie zostawało.

- Twój trud jednak się opłacił. Gdzie wstąpiłeś?

- Po wyjeździe na naukę do Kanady zacząłem oczywiście marzyć o tym, by te studia za granicą przedłużyć, jednak tych życzeń nigdy nie wypowiadałem głośno. Zawsze myślałem, że wrócę na Litwę, wstąpię być może na Uniwersytet Wileński i będę studiował tutaj. Złożyło się jednak inaczej - udało mi się wstąpić na kilka uniwersytetów w Stanach i Kanadzie. Otrzymałem też trzy stypendia, spośród których wybrałem stypendium do Massachusetts Institute of Technology (w skrócie MIT), który się mieści tuż koło Bostonu. Jest to wręcz niesamowita placówka nauczania. Powstała ona w roku 1861 i dziś pracuje tam 10 noblistów, tak więc uniwersytet ten ma ogromny potencjał naukowy. Roczny budżet MIT wynosi średnio 2, 5 mld dolarów, z czego ponad 600 mln dolarów przeznaczone są na wszelkiego rodzaju badania.

O poziomie nauki w MIT najlepiej świadczy fakt, że z 1000 osób, które wstąpiły tam w tym roku 47 % w szkole miało pierwszą pozycję. Ponadto, gdy w Stanach lub Kanadzie mówi się o tym, że ktoś wstąpił na MIT, to uważa się tego człowieka albo za wielkiego szczęściarza, albo za tego, kto przegrał swe życie, bo może skonać od nadmiaru nauki. Ja jednak uważam dostanie się na tę uczelnię za swój największy sukces życiowy, za dar Boga. Owszem, nauka na Uniwersytecie w Vancuver, czy też w Pensylwanii, dokąd otrzymałem stypendia, byłaby o wiele łatwiejsza i nie miałbym np. żadnych problemów z dojeżdżaniem na święta do domu, jednak nauka w MIT jest swego rodzaju wyzwaniem, a ja lubię wyzwania.

- Czy zdecydowałeś się już, jaki kierunek będziesz studiował?

- Kierunku jeszcze nie wybrałem, będę się nad tym zastanawiał na pierwszym roku w uniwersytecie. Najwięcej myślałem o ekonomii, ale nie jest to jednak ostateczna decyzja. Może będę studiował coś związanego z informatyką, lub też inżynierią, jeszcze nie wiem.

- Co, prócz nauki, dał Ci wyjazd do college'u w Kanadzie?

- Wcześniej, niż moi rówieśnicy wyjechałem z domu, a przez to wcześniej stałem się samodzielny, bardziej dorosły. Są oczywiście rzeczy, które w życiu straciłem i bardzo tego żałuję, ale tak już jest, coś się traci, by coś osiągnąć. Oddalenie od domu miało też wiele stron dodatnich, nauczyłem się bowiem dużo nowego, dużo odkryłem. Zrozumiałem na przykład, jak bardzo cenię swój dom, rodziców i jak mi tego wszystkiego brakuje, gdy wyjeżdżam. Znalazłem też wielu nowych przyjaciół z całego świata. Tylko w roku ubiegłym w College'u Zjednoczonego Świata uczyłem się wspólnie z przedstawicielami bodajże 85 państw świata, co moim zdaniem jest dużą zaletą. Wśród moich przyjaciół był chłopak z Egiptu Dawid, Aleksandra i Szymon z Polski, Baber z Norwegii i wielu innych. Poznawałem więc ich kulturę, obyczaje, a więc poznawałem także świat.

- Czy te przyjaźnie przetrwają?

- Tak, na pewno przetrwają. Wielu z moich przyjaciół również dostało się na uniwersytety północnoamerykańskie, mamy więc dużą szansę spotkać się w przyszłości. Poza tym za 10 lat mamy spotkanie wszystkich tych, którzy się uczyli razem na 1 roku, zaś za 20 lat - spotykamy się z ludźmi z innych lat.

- Wiele czasu spędzasz na innym kontynencie. Jakie zmiany po powrocie dostrzegasz w Wilnie, na Litwie?

- W ciągu tych dwóch lat, moim zdaniem, pod względem ekonomicznym Litwa powolutku posuwa się do przodu. Dało się to zauważyć, chociaż na Litwie jestem zaledwie od kilku dni. Nie brak tu oczywiście problemów, część z nich jednak rodzi się tak w zasadzie z niczego. Mieszkańcom Litwy brakuje jednak odrobiny życiowego luzu, umiejętności spoglądania na świat z przymrużeniem oka, jak też otwartości. Te cechy chyba najbardziej cenię u Kanadyjczyków, którzy w stosunku do mnie, a i nie tylko, byli bardzo przyjaźni, otwarci. Wynika to być może z tego, że zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie mieszka wielu emigrantów, którzy w większym stopniu są otwarci na inne kultury.

Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.

Na zdjęciu: Marek Połoński z babcią.

Fot. Waldemar Dowejko

NG 24 (460)