Beata Garnytë

A było nas tak wielu

Niemal niepostrzeżenie minęła na Litwie 55. rocznica zwycięstwa nad Niemcami faszystowskimi w II wojnie światowej. Nie było tym razem ani uroczystych defilad, ani wręczania jubileuszowych nagród weteranom. Politycy przymknęli jak gdyby oko na tych, którzy bądź to z bronią w ręku, bądź też własną pracą na rzecz Ojczyzny walczyli z obcym najeźdźcą, a którzy i dziś wojnę tę przeżywają w koszmarach sennych. Dziś Czytelnikom "Naszej Gazety" historię swego życia opowie jeden z żołnierzy - Józef Kropa

- Ile miał Pan lat, gdy został żołnierzem?

- Do wojska zostałem powołany, gdy miałem 21 lat, a było to w październiku 1937 roku. Urodziłem się w 1916 roku w zaścianku Kropowo powiatu lidzkiego. Dlatego też trafiłem do szwadronu cekaemów wzór 36 Trzeciego Pułku, który stacjonował w mieście Wołkowysk. Zostałem początkowo celowniczym, a za dobre strzelanie (miałem najwięcej punktów w Pułku) otrzymałem stopień starszego strzelca.

- Gdzie Pana zastał wybuch wojny?

- Gdy wybuchła wojna, byłem wraz ze swym szwadronem nie opodal Wołkowyska. Pierwsze też, co zaczęliśmy wówczas robić - to ładować co cenniejsze rzeczy do wagonów, by te czym prędzej odjechały dalej od linii frontu.

Nasze cekaemy wystawione były w obronie przeciwlotniczej, dlatego też byliśmy przygotowani na spotkanie niemieckich samolotów. Przyleciał co prawda jeden niemiecki bombowiec i zrzucił na Plac Koszarowy dwie bomby. Na szczęście strat w ludziach nie było, wyleciały jedynie szyby w oknach domów przy Placu Koszarowym. Bombowiec ten więcej jednak nie wrócił, udało mi się bowiem go strącić. O tym wydarzeniu powiadomione było dowództwo, po czym otrzymałem pisemne podziękowanie od pułkownika Małyniaka. Po opuszczeniu Wołkowyska nasz szwadron został skierowany do obrony Zambrowa. Tam nasze szeregi znacznie się przerzedziły. W jednym z pierwszych dni walk zginął też mój taśmowy Bojak, ja zaś zostałem ranny w lewe kolano. Przedtem jednak udało mi się zatrzymać niemiecki czołg zwiadowczy - dalej już nie jechał. Za to też otrzymałem podziękowanie od dowództwa, tym razem podpisane przez pułkownika Buczarskiego.

Jak już wspominałem, podczas jednej z walk zostałem ranny, po czym wspólnie z innymi rannymi zostałem skierowany poza linię frontu. Udało nam się dotrzeć do dwóch stacji między Grodnem a Białymstokiem - Łap i Śniadowa. Wtedy też dowiedzieliśmy się o tym, że zostaliśmy okrążeni. Było to 12 września 1939 roku. Chcieliśmy oczywiście wyrwać się z tego okrążenia. Dowództwo rozkazało ściągać działa w jedno miejsce i bić po linii nieprzyjaciela. Do mnie zaś zwrócił się pułkownik Buczarski i powiedział: ?Broń maszynową mamy, a żołnierzy, wyszkolonych do nowych cekaemów, nie ma. Musisz więc nam pomóc?. Ja zaś, patrząc na swą nogę odpowiedziałem: "Pełznąć mogę, więc i do ataku pójdę".

Po pewnym czasie okazało się jednak, że linia frontu była bliżej, niż nam się wydawało i nikt nie mógł nam przyjść z pomocą. Poszliśmy, co prawda, do ataku, jednak Niemcy w odpowiedzi sypnęli nam prawdziwym gradem pocisków. Wielu żołnierzy tego dnia zginęło, wielu zostało rannych, w tym również ja zostałem zraniony odłamkiem granatu w głowę i prawą rękę.

Następnego dnia oficerowie rozkazali wszystkim broń ukrywać, łamać i palić, by nie dostała się w ręce Niemców. Nie widzieli bowiem innego wyjścia, jak podanie się do niewoli. Wtedy też wielu oficerów przebrało się w cywilne ubranie. Jak się jednak później okazało, niewiele im to pomogło. Niemcy zabierali bowiem wszystkich młodych ludzi.

Gdy już przyszli Niemcy, zagonili nas na dziedziniec kościelny. Następnego dnia podzielono nas na 4 grupy: na oficerów, szeregowych, cywilnych i rannych, po czym samochodami wywieziono do lagru Grunfelt w Prusach Wschodnich. Tam szeregowi spali początkowo na gołej ziemi, oficerowie zaś w namiotach. Nieco później dla tych ostatnich zbudowano drewniane baraki, szeregowych zaś przeniesiono do namiotów. Sytuacja żołnierzy na lepsze zmieniła się jedynie w niewielkim stopniu. Szczególnie trudny do wytrzymania był deszcz, wówczas bowiem woda płynęła z jednego namiotu do drugiego. W namiotach żadnych łóżek nie było, żołnierze spali na cienkiej warstwie słomy, która bardzo szybko mokła, a ty wstawałeś mokry.

15 października 1939 roku, tuż po tym, jak zaleczyłem rany, wywieziono mnie wspólnie z kilkoma kolegami na pracę do majątku Machenchof. Stamtąd po kilku latach udało mi się zbiec.

- Jak wyglądała ta ucieczka?

- Ucieczkę tę długo planowałem. Wiedziałem, że żadnej granicy między Związkiem Sowieckim, Polską a Niemcami nie ma, co ucieczkę tę w znacznym stopniu i ułatwiło. Nie miałem jednak żadnych dokumentów, a i marki bankowe z trudem zdobyłem. Jako jeniec wojenny za swą pracę otrzymywałem tzw. marki niewolnicze, za które można było kupować tylko w określonych sklepach. Właśnie w jednym z takich sklepów kupiłem pantofle, po czym udało mi się namówić jednego Niemca, by je ode mnie odkupił. Zarówno ja, jak i on ryzykowaliśmy wówczas życiem, gdyż od niewolników nie wolno było niczego kupować. Oddawałem jednak te buty bardzo tanio, więc się skusił. Nadal jednak pieniędzy na drogę mogło mi być za mało, kupiłem więc jeszcze jedwabną koszulę i sprzedałem ją temuż Niemcu. W ten sposób i uzbierałem pieniądze na drogę. Pierwsze, co wówczas zrobiłem, to kupiłem garnitur i kapelusz, by nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że mogę być jeńcem.

Dnia 13 stycznia 1943 roku udało mi się uciec z majątku, w którym pracowałem. Dotarłem do leżącego o 12 kilometrów od majątku miasta portowego. Trudna to była droga, przede wszystkim ze względu na brak jakichkolwiek świateł. Nawet samochody jeździły wówczas jedynie na krótkich światłach. Udało mi się jednak dotrzeć do stacji i tu pojawił się następny problem - wartownik, sprawdzający dokumenty przy wejściu na peron. Uratowała mnie tu znajomość języka niemieckiego i panujące wokół ciemności. Niepostrzeżenie podeszłem do wartownika i zobaczyłem, że niektórzy nie pokazują mu dokumentów, tylko mówią "Ich hab ausweiss", po czym wartownik pozwala im iść. Powiedziałem wartownikowi to samo i przeszedłem.

Do domu postanowiłem wracać pociągiem, bilet zaś kupowałem do wagonu pierwszej klasy. Tego dnia w kierunku domu był tylko jeden pociąg - na Ostrołękę. Miasto to było wówczas okropnie zbombardowane, kilkakrotnie bowiem przechodziło z rąk do rąk. Udało mi się od jednego rolnika dowiedzieć, jakie pociągi jadą w kierunku Grodna i jednym z nich dojechałem prawie do samego miasta. W Grodnie nie zaryzykowałem wysiadania z pociągu, gdyż trudniej by tam było o nocleg. Początkowo chciałem przenocować u jakiegoś gospodarza, później jednak spotkałem woźnicę, który mnie po tym, jak się przyznałem, że uciekłem z niewoli, skierował do swoich znajomych w mieście.

Planowałem, że z Grodna jednym z pociągów dotrę do Lidy. Okazało się jednak, że jadące tam składy cywilów nie brały. Musiałem więc obrać inną drogę. Dotarłem pociągiem do Ornian, zaś dalszą drogę przebyłem pieszo. Podczas swej wędrówki u jednego z gospodarzy zmieniłem ubranie, gdyż we wsi mój garnitur i kapelusz wyglądały śmiesznie. W zamian dostałem m. in. kożuch i wojłaki. Gospodarze co prawda mówili, że jak dojdę do domu, to mogę po to ubranie wrócić, jednak nie wróciłem.

Do domu rodzinnego dotarłem w nocy. Gdy wszedłem do swego lasu, zabrakło mi sił i upadłem. Pamiętam, że księżyc wówczas świecił i był mróz. Zebrałem wtedy resztki sił i dotarłem do domu. Nie wiedziałem, czy zastanę tam swą rodzinę, bałem się, że Sowieci mogli ją wywieźć na Sybir. Gdy zapukałem do drzwi swego domu rodzinnego, otworzył mi młodszy brat. Nie poznał jednak mnie, gdyż nie widzieliśmy się prawie sześć lat. Poznała mnie dopiero macocha.

- Co Pan robił po powrocie do domu?

- Gdy już wróciłem do domu, zacząłem pracować na gospodarce, jak też wspólnie z porucznikami Pałachowiczem (pseudonim Zdrój) i Stasiewiczem (pseudonim Dąb) organizowałem AK. Najtrudniejsze czasy nastały jednak po wkroczeniu Sowietów. Wtedy to moją rodzinę rozkułaczono, zaś ojca osądzono i skazano na 6 lat więzienia. Mnie udało się wówczas uciec i w ciągu 3 lat się ukrywać, później jednak złapano także mnie. Podczas jednej z rewizji w domu znaleziono moje zdjęcia wojskowe i stwierdzono, że byłem polskim oficerem, a więc współpracowałem z ?białymi bandytami? i faszystami. Dowiedzieli się też, że byłem w niewoli, każdego zaś, kto ją przeszedł, uważano wówczas za potencjalnego zdrajcę.

Zostałem skazany na 15 lat więzienia. Siedziałem początkowo w Lidzie, później w Mińsku. O tym, jak traktowano wówczas więźniów, najlepiej świadczyć może stan mojego zdrowia, gdy po ogłoszeniu przez Malenkowa amnestii wyszedłem z więzienia. Miałem wówczas uszkodzone płuca i nerki, przeszedłem cztery operacje żołądka.

- Gdzie w tym czasie była pańska rodzina?

- Część rodziny podczas wojny pracowała na gospodarce. Nieco inny los spotkał mojego brata, Ludwika. Gdy we wrześniu 1939 wojna się zaczęła, on, tak samo jak i ja, był w wojsku i również trafił do niewoli, tyle że sowieckiej. W ten sposób trafił na Syberię. Stamtąd udało mu się wydostać za sprawą generała Sikorskiego, do którego wojska się zaciągnął. Wspólnie też z nim wyjechał do Anglii, a po tragicznej śmierci generała wyruszył dalej na zachód - do Ameryki. Tam też i umarł w roku 1982.

- Kiedy Pan przyjechał do Wilna?

Ojciec mój został rozkułaczony, zaś gospodarka całkowicie zrujnowana. Po zwolnieniu z więzienia nie miałem więc dokąd wracać. Udałem się zatem do znajomych, którzy mieszkali pod Wilnem. Pomogli mi znaleźć pracę i mieszkanie w Czarnym Borze.

P. S. Zwracam się z ogromną prośbą do tych, którzy pamiętają pierwsze dni wojny i te bomby, które zrzucone zostały wówczas na Plac Koszarowy przez niemiecki bombowiec, który później zestrzeliłem, jak też do tych, którzy wspólnie ze mną pełnili służbę w 3 Pułku w mieście Wołkowysk, by do mnie napisali.

Oto mój adres: Litwa, Wilno, ul. Kražiř 4 m. 8, Józef Kropa.

NG 26 (462)