Kryptonim "Ostra Brama"

Wileńskie powstanie wspomina jego uczestnik - Jerzy Jensz - "Krepdeszyn"

- Był Pan-żołnierzem Września, więźniem obozu w Starobielsku, później AK - owcem, związanym z oddziałami powiatu mołodeczańskiego i Wilna. Pańskimi przeżyciami można by obdzielić niejeden barwny i zarazem dramatycznyżyciorys. Chciałbym jednak, abyśmy skupili się na wydarzeniach opatrzonych w historii nazwą "Ostra Brama".
- Akcja "Ostra Brama" to wspomnienia, które bolą nie tylko ze względu na trudy walki i późniejsze prześladowania. Trzynaście tysięcy uczestników powstania wileńskiego nie doczekało się ani jakiegokolwiek uznania, ani nawet lichego kąta w pamięci rodaków...

- Nim historia uczyniła Pana tym, który zawiesił polską flagę na baszcie Giedymina, działał Pan w okolicach Mołodeczna. Jak to się stało,że na czas powstania trafił Pan do Wilna?
- Powiat mołodeczański musiałem opuścić w związku z nadmiernym zainteresowaniem moją osobą ze strony miejscowego gestapo. Zszedłem więc Niemcom z oczu i ukrywając się przez pewien okres u znajomych, trafiłem wreszcie do miasta mojej młodości - Wilna. Tu zameldowałem się w słynnej Czarnej Trzynastce (AK - owska kompania Szarych Szeregów) u Józefa Grzesiaka - "Czarnego", który był w tym czasie komendantem konspiracyjnej dzielnicy D.

- Kiedy 7 VII 1944 wybucha powstanie wileńskie, jest już po Monte Cassino, lądowaniu aliantów w Normandii, a front rosyjski bardzo szybko przesuwa się na zachód. Co trzynaście tysięcyżołnierzy AK, biorących udział w akcji "Ostra Brama", chciało swoim czynem udowodnić?
- Przede wszystkim polskość Wilna. Przed wojną w tym mieście Litwini stanowili tylko 2 proc. ogółu ludności. Wtedy, w 1944 wydawało nam się,że taki dowód wystarczy.

- Czy niemieckie przygotowania do obrony Wilna uszły uwadze dowództwa AK?
- Rzeczywiście, Niemcy już od wczesnej wiosny budowali bunkry i obsadzali je działami, ale 2 i 3 VII gwałtownie zaczęli ewakuować wszystkie urzędy administracyjne, co mogłoświadczyć o tym,że plany uległy zmianie. Podobnie myśleli i Litwini, bowiem wszyscy opuścili miasto. Tymczasem było odwrotnie, wycofujące się z frontu oddziały niemieckie zatrzymywano w Wilnie, tworząc bardzo silny garnizon. Niewiele mogliśmy zrobić ze zwykłymi karabinami.

- A jednak, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do miasta, na baszcie powiewała biało - czerwona flaga.
- Rzeczywiście, tak się to odbyło i nie chwaląc się, jam ci to uczynił. Byłem wtedy w dzielnicy D. Jako dowódca plutonu osłony komendy dzielnicy, a potem komendy garnizonu miasta, otrzymałem rozkaz zdobycia góry zamkowej. To dość wysokie wzniesienie w samym centrum Wilna. Dostać się na szczyt baszty wcale nie byłołatwo. Z jednej strony, od ulicy Arsenalskiej usadowił się snajper, z drugiej, w ogrodzie botanicznym, trwały walki. Zaś na samym zboczu wzniesienia Niemcy ustawili karabin maszynowy.
Zlikwidowaliśmy najpierw snajpera, potem ckm, następnie obstawiliśmy wieżę. Baszta u swojej podstawy była już bardzo zniszczona, toteż trzeba było wspiąć się na pierwsze piętro po gałęziach drzewa. Wielkim wysiłkiem dostałem się na szczyt baszty i zatknąłem biało - czerwoną flagę. Niemcy od razu próbowali ją zestrzelić, w związku z czym droga powrotna była jeszcze trudniejsza. W trakcie schodzenia kawał odpadającego muru trafił mnie w głowę. Straciłem przytomność. Odzyskałem ją w szpitalu przy ul. Bogusławskiego. Było już po wszystkim...

- Chyba niezupełnie, bo przecież rozpoczęło się pasmo prześladowań przez NKWD.
- Zanim zabrało się za mnie NKWD, z Wilna zaczęły wychodzić powstańcze oddziały. Rozkaz do wymarszu wydał ?Wilk?. O wymarszu dowiedziałem się z rozmowy lekarzy. Na własną odpowiedzialność opuściłem szpitalne łóżko i zameldowałem się w swoim oddziale. Z Wilna wymaszerowaliśmy defiladowym krokiem, ze sztandarami i bronią, jak na wojsko przystało. Dotarliśmy około kilometr na północ od wsi Żemojtele. Około drugiej nad ranemłącznik przyniósł wiadomość, iż całe Naczelne Dowództwo Okręgu Wileńskiego AK, wezwane przez Rosjan na odprawę w majątku Bogusze, zostało aresztowane przez NKWD. W tej sytuacji dowódcy oddziałów zarządzili w obozie alarm marszowy. Wyruszyliśmy w kierunku oddalonej o ok. 30 km Puszczy Rudnickiej. Po około 3 godzinach marszu wzdłuż maszerujących powstańczych szeregów posuwały się już sowieckie czołgi. Na pancernikach siedzieliżołnierze pozdrawiający polskich partyzantów. Nagle radzieccy pancerniacy wyprzedzili maszerującą kolumnę i gdzieś zniknęli. Około 7 rano oddziały AK zostały zatrzymane przez te same czołgi. Otrzymaliśmy rozkaz złożenia broni, a oficer sowiecki, który do nas przemawiał, argumentował to brakiem amunicji, niejednorodnością karabinów i brakami w umundurowaniu. Jednocześnie obiecano nam w zamian broń i umundurowanie od Armii Czerwonej. Trudno było w tej sytuacji stawiać jakikolwiek opór. Po złożeniu karabinów pomaszerowaliśmy z powrotem na północ do Miednik. Nawet dziś bardzo trudno jest wspominać te wydarzenia...
Nic innego jednak nie można było zrobić. Sam fakt, że do Miednik prowadzono nas pod lufami karabinów, bezspornie świadczył o tym, że byliśmy jeńcami. Dotarliśmy do zamku Witolda, gdzie w trakcie wojny Niemcy zorganizowali wojskowe magazyny. Po kilku dniach do obozu przybył pułkownik Soroka, który łamaną polszczyzną starał się skaptować nas do tworzonej II Armii WP. Byliśmy jednak żołnierzami AK i jako tacy podlegaliśmy Dowódcy Armii Krajowej. Do II Armii WP zgłosiło się zaledwie parę osób. Nastąpił dość długi okres absolutnego impasu. Wzmocniono straże, a opuszczenie łagru karane byłośmiercią. Ponieważ w Miednikach osadzono ok. 2000 osób, konieczne było dowożenie wody. Przewożono ją konnym wozem w ogromnej beczce. Przy pierwszej sposobności ukryłem się w niej i tak wyjechałem z obozu. Dojechałem do studni, z której dostarczano wodę do Miednik. Tam zabrałem się z rosyjskim transportemżywności i tak dotarłem do Wilna.

- Nie obawiał się Pan prześladowań ze strony NKWD, wracając w miejsca niedawnych walk?
- Zdawałem sobie sprawę, że NKWD nie da mi spokoju. Tak też się stało. Wprawdzie ostrzegano mnie przed aresztowaniami i radzono wyjazd do armii Berlinga, ale w końcu NKWD zapukało do moich drzwi. Aresztowano mnie wraz z siostrą. W więzieniu przesiedziałem 6 miesięcy. Po tym czasie chciano wywieźć mnie dalej. Byłem ciężko chory, miałem zapalenie miedniczek nerkowych i otwarte wrzody, rozsiane po całym ciele. W tym stanie przetransportowano mnie na Dworzec Towarowy w Wilnie. Pociągiem dotarłem do Mińska. Ciągle traciłem przytomność, a kiedy w Mińsku wyniesiono mnie z pociągu, w chwili świadomości pomyślałem, że to już koniec. Byłem bowiem niedaleko Mołodeczna i wydawało mi się, że NKWD wie już wszystko o mojej AK - owskiej przeszłości i dlatego więzienny samochód zabrał mnie z transportu. Okazało się jednak, iż NKWD dalej nie przypuszcza, kim jestem i jakie są moje powiązania z AK. Trafiłem do szpitala, gdzie kurowano mnie cały tydzień. Potem znów wsadzono mnie do pociągu i tym razem przez Moskwę powieziono do Kalinina. W transporcie tym niewielu było Polaków. Jechałem z nożownikami i bandytami, Białorusinami, Litwinami i Łotyszami. W Kalininie odtransportowano nas do więzienia, ale mnie, politycznego, nikt tam nie chciał przyjąć. Trafiłem do Prowiernowo Filtracjonnowo Łagiera. Tam też nikt nie kwapił się do przyjęcia politycznych. Przed obozem kazano nam klęczeć. Po chwili wyszedł oficer NKWD i powiedział, że to nie cerkiew, tylko obóz pracy i modły tu niepotrzebne, po czym wpędził nas za bramę. Mieliśmy stanąć przed komisją, która zajmowała się kwalifikacją do poszczególnych oddziałów. Mnie, ponieważ ciągle byłem chory, od razu skierowano do izby chorych. Następnego dnia rano nieprzytomnego przewieziono mnie do centralnego lazaretu w Kalininie. Tu rzeczywiście udzielono mi pomocy, zwłaszcza że całe wyposażenie szpitala było produkcji amerykańskiej, nie wyłączając łóżek i prześcieradeł. Po pobycie w szpitalu znów trafiłem dołagru, ale moje wycieńczenie spowodowało,że uznano mnie za niezdolnego do jakiejkolwiek pracy. W październiku zostałem zwolniony i po ośmiu miesiącach od aresztowania wróciłem do domu. Musiałem jednak rozstać się z Wilnem, jak się okazało, na zawsze. Z teściową i córeczką uciekłem do Polski, najpierw do Gdańska, by wreszcie osiąść w Krakowie...

Rozmawiała: Anna Laszczka
"Dziennik Polski" z 9.12.99 r.
(w skrócie)


NG 28 (464)