Portrety ludzi zaangażowanych

Największe bogactwo ziemi naszej

Z dawien dawna Ziemia Wileńska słynie nie tylko ze swej śpiewnej mowy, lecz przede wszystkim z ludzi oddanych jej sercem i duszą, którzy, by tu wytrwać, częstokroć podejmowali niezmiernie trudne decyzje. Ci właśnie ludzie stanowią największe bogactwo tej ziemi, gdyż są moralną ostoją i jej kośćcem, strażnikami naszej pięknej polskiej tradycji wileńskiej, wzorem, którego naśladowanie pozwoli z mozołem odbudowywać niszczone w powojennych dziesięcioleciach wartości.

Na łamach "Naszej Gazety" niejednokrotnie pisaliśmy o zespole "Rudomianka" i ludziach go stanowiących, którzy z niezwykłym poświęceniem niosą dobro i piękno. Dziś przedstawiamy naszym Czytelnikom fragment rozmowy z jedną z najstarszych uczestniczek tego zespołu, panią Marią Taraszkiewicz.

- Jak w owe czasy wyglądał Pani dom rodzinny i okolica?

- Urodziłam się we wsi, która dawniej nazywała się Niedźwiedzie, dziś natomiast wszyscy znają litewską wersję tej nazwy - Lokiai. Od Rudominy dzielą ją cztery kilometry. Moi rodzice, Weronika i Jan Dzikowiczowie, nie należeli co prawda do najbogatszych gospodarzy we wsi, byli jednak powszechnie szanowani za swą pracowitość. Nasze gospodarstwo zawsze było zadbane. Tak więc w owym czasie tylko u nas była cementowa studnia, czy też murowany sklep (piwnica ).

Moja rodzina była bardzo religijna. Nic więc dziwnego, że mając jeszcze 7 lat umiałam całe ?Godzinki?. Każdego wieczoru odmawiała je babcia, a gdy jej nie stało - robił to ojciec, mama zaś w tym czasie paliła w piecu... Rodzice bardzo się wzajemnie szanowali, nawet "ty" jedno drugiemu nie mówili, zawsze do siebie zwracali się po imieniu. Do dziś pamiętam najgorsze przekleństwo, które padało z ust ojca, gdy z końmi pracował w polu - "Niech licho was nie porwie". Tak właśnie "nie porwie". Ojciec zawsze ważył każde swoje słowo...

Ukończyłam w swym życiu jedynie 4 klasy, gdyż tyle tylko było w szkole w Niedźwiedziach. Chcąc dalej się uczyć, musiałabym chodzić do odległego o 4 km Rudomina. Miałam możliwość dalszej nauki, gdyż rodzice żyli nieźle, ja zaś byłam jedynaczką, jednak nikt inny z naszej wsi do Rudomina nie chodził, rodzice zaś bali się mnie samą tam odprawiać.

Mając 13 lat zaczęłam uczyć się szyć ( w tym czasie była u nas już maszyna do szycia). Początkowo szyłam sobie i mamie, później zaczęli przychodzić do mnie również sąsiedzi. Pamiętam, że popularne były wówczas płócienne koszule, w których rękaw był "daczkowy". Sporo takich koszul wtedy uszyłam.

Gdy miałam 15 lat, zaczęłam uczyć się szyć prywatnie. W każdy poniedziałek szłam do krawcowej, która mieszkała w Wilnie, do domu zaś wracałam dopiero w sobotę. Ze sobą brałam plecak, który sama uszyłam z płótna. Musiało się w nim zmieścić jedzenie na tydzień i ubranie. Pierwsze pół roku ojciec płacił za naukę, później zaś krawcowa zaczęła mi za pracę płacić.

Dawniej droga do Wilna była nieco inna, nie trzeba było, jak dziś, jeździć dookoła, gdyż szła ona obok cmentarza, a nazywała się ?na dębniaki?.

Jak już wspominałam, byłam jedynaczką. Moja rodzina się powiększyła dopiero wtedy, gdy mając 17 lat wyszłam za mąż, po czym urodziłam dzieci. Dziś one są już dorosłe, każde z ich założyło własną rodzinę, ja zaś się cieszę z 6 wspaniałych wnuków. Dziś mieszkam sama, mąż bowiem utonął przed 25 laty. Gdyby żył, w tym roku obchodzilibyśmy już złote gody.

- Pani będąc jeszcze dzieckiem przeżyła wojnę. Co z tamtego okresu przetrwało w pamięci?

- W pamięci zostały jedynie luźne fragmenty wspomnień, takie jak sunące po niebie reflektory, poszukujące niemieckich samolotów, lecących bombardować Wilno i gruzy, których nie brakowało wówczas wokół Ostrej Bramy...

Jeszcze przed wojną u nas jako lokator mieszkał nauczyciel, który się nazywał Antoni Sahań. Kiedy zaś wojna się zaczęła, przywiózł do nas 32 osoby, które zostały bez dachu nad głową. Wszyscy ci ludzie nocowali w naszej stodole, jedzenie zaś gotowali wspólnie w ogromnym kotle.

Już nieco później nasza stodoła stała się schronieniem dla Polaków, którzy walczyli z Niemcami. Każdego ranka wychodzili oni na podwórze, odmawiali pacierz i śpiewali:

"O Pani, któraś jest w niebie,
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń,
O, Matko, skróć ten miecz,
Co sięga na nasz kraj,
Do wolnej Polski nam powrócić daj."
- Czy wie coś Pani o dalszych losach tych ludzi?

- Niestety, nie. Nauczyciel, który wspólnie z moimi rodzicami spędził 9 czy 11 lat, wyjechał z rodziną do Polski. Tuż po jego wyjeździe znalazłam skrzynię, zakopaną za stodołą, a w niej książki oraz Krzyż Virtuti Militari. Przypuszczam, że to należało właśnie do niego, tyle, że bał się to wszystko wieźć przez granicę, więc zostawił. Więcej się do nas nie odezwał, dziś pewnie już nie żyje, gdyż był rówieśnikiem moich rodziców.

O pozostałych ludziach, którzy w czasie wojny u nas mieszkali, też nic więcej nie wiem.

- Czy po wojnie z Rudominy i okolic dużo ludzi wyjechało do Polski?

- Do Polski wyjechali najbogatsi gospodarze. Tych, którzy tego nie zrobili, Sowieci wywieźli w głąb Rosji.

Z mojej rodzinnej wsi została wywieziona tylko jedna rodzina, a i tę nikt by nie nazwał "kułacką", gdyż było w niej 7 dzieci.

My, jak i wielu naszych sąsiadów, również byliśmy przygotowani na tego rodzaju ''wyjazd" - większa część naszych rzeczy była już spakowana. Na szczęście los okazał się dla nas pod tym względem łaskawy.

- A jak wyglądało u Was zakładanie kołchozów?

- Już wówczas, gdy zaczęto organizować pierwsze spotkania, na których miała być "odjęta decyzja" o przystąpieniu do kołchozu, ojca zaczęto namawiać, by podpisał się jako pierwszy. Ojciec długo się na to nie zgadzał, w końcu jednak został do tego zmuszony. Były właśnie ojca imieniny, kiedy zorganizowano kolejne zebranie, na którym obecność była obowiązkowa. Wtedy to ojciec, nie chcąc pisać podania o wstąpieniu do kołchozu udał, że jest pijany, wyszedł zataczając się z sali. Tym razem unik się nie udał. Sporządzono wówczas akt, mówiący o tym, że ojciec zerwał zebranie, po czym go aresztowano. Wypuszczono tylko wówczas, gdy obiecał wstąpić do kołchozu.

- Dziś wielu dawnych właścicieli ziemi w rejonie wileńskim ma spore kłopoty z jej odzyskaniem. Jak jest w Pani przypadku?

- Ziemi jeszcze nie odzyskałam, jednak są już sporządzone odpowiednie pomiary i wstępnie ustalono, gdzie czyja ziemia będzie. Musiałam co prawda w sądzie udowodnić przy pomocy świadków, że ojciec mój miał 8 ha ziemi, a nie 4, gdyż w archiwum znaleźliśmy tylko część dokumentów. Udało się jednak to zrobić i już wkrótce (mam nadzieję) ziemia zostanie zwrócona.

A tak ogólnie rzecz biorąc, los wszystkich pokoleń, żyjących w okresach przejściowych i będących świadkami zmian społecznych jest podobny. Tak np. mój dziadek w ciągu całego swego życia zbierał pieniądze, by dokupić kilka arów ziemi. Zbierał tzw. carskie katieriny, a nie złote ruble, bo te ostatnie "kieszenie rwały". Pieniądze te jednak po pewnym czasie straciły całą swą wartość, dziadek został z niczym. Podobne straty poniósł również mój ojciec. Przed wojną sprzedał część ziemi, by kupić w innym miejscu, lecz nie zdążył - i tym razem pieniądze te straciły swą wartość. O bliskich nam wszystkim wydarzeniach nie warto nawet mówić.

- Wcześnie została Pani sama z dziećmi. Jak dawała Pani radę?

- Przede wszystkim dużo pracowałam, szyłam. Kilkakrotnie też proszono mnie, bym nauczyła szyć kilka dziewcząt. Z reguły się zgadzałam, tego jednak w owe czasy robić nie było wolno. Nakazano więc mi wkrótce w ciągu pięciu dni znaleźć pracę rządową. Na szczęście nie było o nią trudno. Początkowo zaczęłam pracować w szpitalu, później w przedszkolu. Tam pracowałam w nocy, a w dzień szyłam. Kilka ostatnich lat przed emeryturą przepracowałam w fabryce zabawek na Lipówce. Dziś zaś otrzymuję emeryturę w wysokości 280 Lt, z czego zimą średnio 240 Lt muszę oddać na różnego rodzaju opłaty za mieszkanie. Gdyby nie szycie i pomoc dzieci, na życie bym nie miała.

- Dlaczego Pani rodzina nie wyjechała do Polski?

- Ojciec miał wyrobioną wizę do Bydgoszczy, nigdy jednak z niej nie skorzystał. Żal mu było zostawić swą ziemię, dom i zagrodę. Pamiętam, że ciągle powtarzał, gdy go ktoś namawiał do wyjazdu: ?Jak nam będzie tu tęgo, to i pieszo do Polski dojdziemy. Jest ona niedaleko?. Tak więc zostaliśmy.

- Od chwili powstania zespołu śpiewa Pani w ?Rudomiance?. Jak to wszystko się zaczynało?

- W "Rudomiance" śpiewam od roku 1988. Pierwsze piosenki, które śpiewaliśmy, pochodzą jeszcze ze śpiewników naszych rodziców, które każdy z nas, członków zespołu, wertował i wybierał najciekawsze. Również kilka piosenek, zapisanych przez mego ojca, na stałe weszło do repertuaru "Rudomianki". Tak np. do dziś śpiewamy piosenkę "Nasze Marysie". Pochodzi ona ze śpiewnika mojego ojca, tyle, że tam śpiewano o "naszych Andziuniach". W piosence tej zmieniliśmy tylko imię, cała reszta została niezmieniona.

- "Rudomianka" ma na swym koncie wiele wyjazdów. Który z nich najbardziej się zapamiętał?

- Oczywiście najbardziej zapadł mi w pamięci wyjazd do Olsztyna na spotkanie z Papieżem. Tak oto opisałam to w swym zeszycie:

"Słońce piekło, a serce me drżało,
Gdy maszyna z Janem Pawłem się zbliżała.
Wtedy z nieba cudy uczyniono -

Nadeszła chmurka i jak kropidłem wszystkich pokropiono,
Po czym znów słonko jasne zaświeciło."

- Pisze więc Pani również wiersze okolicznościowe. Czy są one wykonywane podczas koncertów?

- Wiersze zaczęłam pisać dopiero po tym, jak zaczęłam śpiewać w "Rudomiance". Wcześniej nigdy nie miałam czasu nawet o tym pomyśleć, nie mówiąc już o tym, żeby spróbować. A i wykształcenia mi do tego brakowało. Dziś, gdy jestem już na emeryturze i mieszkam sama, mam więcej wolnego czasu, staram się więc wszystkie nasze wyjazdy w kilku wierszach opisać. Jedne się udają, inne nie, we wszystkie jednak wkładam swą duszę (patrz okienko liryczne ).

Podczas koncertów wiersze te wykonywane są jedynie sporadycznie podczas wyjazdów, czy kiermaszów, tak jak np. ten:

"Kupujcie, targujcie
Wszystkie te dzianiny ,
W Rudominie dzisiaj
Kaziuka Imieniny."

Cieszą mnie te niezliczone próby, koncerty, wyjazdy, z których każdy jest niepowtarzalny i bardzo ciekawy, gdyż jadę zawsze w gronie przyjaciół, prawie rodziny. Mam nadzieję, że będzie to trwało jak najdłużej.

- Tego też Pani życzę i dziękuję za rozmowę.

Beata Garnytë

Na zdjęciach: Maria Taraszkiewicz w swoim domu; zespół "Rudomianka" na Święcie Pieśni w Podbrodziu, Maria Taraszkiewicz druga po lewej.

Fot. Waldemar Dowejko

NG 29(456)