Słynne polskie rody na Litwie

Państwo Tyszkiewiczowie - z myślą
i sercem o Polsce i Polakach

W ubiegłym numerze "Naszej Gazety" przedstawiliśmy Czytelnikom "niecodziennych" gości Litwy: hrabiostwo Hannę i Adama Tyszkiewiczów. O swoich, jakże powikłanych, typowych polskich losach, opowiadał pan Adam (syn Alfreda Tyszkiewicza z Połągi).

Natomiast pani Hanna... (No właśnie... spadła panu Adamowi w postaci szczęśliwej gwiazdy z nieba - w Los Angeles). Polka, która wszystko potrafi, zwłaszcza w działaniach na rzecz Polski, Polaków. "Nasza", w Wilnie urodzona, mówi...

Z rozmowy z Hanną Tyszkiewicz

- Moja mama, naturalnie Polka, urodziła się w Petersburgu. Była przepiękną kobietą... Po rewolucji, w 1926 roku nasza rodzina przyjechała do Wilna. Moja mama miała piękne czarne włosy i cudowne niebieskie oczy...

No, a ja się urodziłam już w Wilnie. Czy byłam jedynaczką? Nie. Mam młodszą siostrę, lekarkę. Ale ona w tej chwili jest zakonnicą. To szalenie inteligentna dziewczyna. Zrobiła doktorat z psychiatrii, doktorat z teologii. Jest obywatelką amerykańską - tak samo jak ja. Mieszkała razem z nami. Zdała wszystkie egzaminy w Ameryce, a potem doszła do wniosku, że jej dotychczasowe życie jest jakimś nieporozumieniem i postanowiła wrócić do Polski. Obecnie mieszka w Polsce. Niezwykle dużo pracuje, jest aktywna w różnego rodzaju działaniach. Nosi habit franciszkański. Często wygłasza kazania. Niedawno miała je w Wilnie...

Mam jeszcze brata, adoptowanego przez moją rodzinę. Rodzina nasza jest bardzo kochająca się. No, a mój mąż, Adam Tyszkiewicz... Skoro już mam mówić o nim, to z początku chciałabym w kontekście mojej mamy. Bo moja mama tak zarządzała naszym domem, że nikt oprócz niej nie miał prawa memu mężowi podać rano śniadania. Mama wstawała raniutko i pytała go: "Adasiunia, a co dziś zjemy na śniadanko?" I wymieniała: "Jajeczko gotowane" Smażone" Jajeczko do szklanki, czy".." I dalej - wymieniała długą listę potraw. Adaś jakiś czas się namyślał, aż wreszcie mówił: "Mamusiu, zatańczymy!" Bo zawsze w kuchni była muzyczka... Mama, jeszcze śpiąca, śmiała się - i tańczyła z nim. A potem długo go jeszcze wypytywała, co będzie jadł na śniadanie. I w końcu padało "sakramentalne": "A czy ty coś jesz?" To był bardzo miły rytuał...

Adaś, Adaś... Wszystko było dla Adasia... Nawet poziomki. Ogrodowe. Rosną przed naszym domem. Nikt nie miał prawa ich poruszyć, ani ogrodnik, ani służba, ani nawet ja. Bo były tylko dla Adasia. A wyglądało to tak: siedzieliśmy wszyscy razem, Adaś miał przed sobą michę tych poziomek ze śmietaną - jadł i patrzył się na nas... Wesoło, prawda? Nas wszystkich to bardzo bawiło. Ja? Dla mnie? O mnie mama zawsze mówiła: ono sobie poradzi, ona nie zginie...

Mój mąż? Bardzo mi się udał. Jest fantastycznym człowiekiem. Szalenie utalentowanym. Myśmy z nim w Los Angeles stworzyli Polski Teatr. Dziwne? Ależ tak - Polski Teatr! Byłam tego teatru prezesem. Wybrali mnie na prezesa, po trosze "z premedytacją", bo wiedzieli, że mam zdolności organizacyjne. Dobrze mi się udaje: urządzić jakiś bal, zebrać pieniądze na ten teatr. To było przed około 20 laty... Reżyserem naszego teatru była znana polska aktorka Barbara Krafftówna. Nasz teatr ją sponsorował. (Basia Krafftówna nadal mieszka w Los Angeles).

Dlaczego ja robiłam ten teatr? No, właśnie! Mówiąc szczerze, nie miałam nawet na to ochoty. Miałam dużą firmę budowlaną i dla mnie było dosyć ciężko - prowadzić jeszcze jakąś dodatkową pracę. Ale zrobiłam to dla męża. On tego chciał, on lubi występować na scenie. Stworzył taką ciekawą postać "Pitoraka", mówi doskonałą gwarą góralską. Sam pisał sobie felietony. W tych felietonach często opisywał stosunki lokalne polonijne, jakie istniały. Zawsze lubił coś wytknąć, komuś przywalić - inteligentnie, dowcipnie. To był właściwie kabaret. Wystawialiśmy dwie - trzy sztuki poważne, ale prym oddawaliśmy kabaretowi. Często urządzaliśmy u nas w domu, w ogrodzie - kabaret przy stoliku, przy kolacji, przy kawie. Adaś zawsze prowadził konferansjerkę i robił to bardzo dowcipnie.

Pamiętam kiedyś przyjechała do nas z Polski cała "Piwnica pod Baranami" - z Piotrem Skrzyneckim. Wszyscy! Oni byli mile zaskoczeni, że mamy kabaret aż na takim poziomie. Często przyjeżdżał do nas Jan Englert. Kiedy zobaczył nasz "Kram z piosenkami", stwierdził, że jesteśmy teatrem ogromnie profesjonalnym. Na naszej scenie grało paru zawodowych aktorów, reszta - to byli amatorzy. Basia Krafftówna, jako reżyser, naturalnie miała bardzo uciążliwą pracę, ale - robiła wspaniałe rzeczy.

Czy długo ten teatr funkcjonował? O ile sobie przypominam, bawiliśmy się w to aż do momentu zmiany ustroju politycznego w Polsce. Od tej chwili zaczęli do nas przyjeżdżać profesjonalni aktorzy z Polski i wtedy postanowiliśmy, że nie będziemy z nimi konkurować. Po co wkładać aż tyle wysiłku w to, co zawodowi aktorzy zrobią lepiej?

Wtedy postanowiłam, że będziemy prowadzili akcje w innym kierunku. Przykładowo - zorganizowanie pomocy medycznej. Zorganizowaliśmy dwukrotnie do Polski grupę 35 lekarzy amerykańskich. Byli wśród nich także profesorowie, którzy sami opłacili za siebie podróż, hotele. Przyjechali do Polski w ramach charytatywnej pomocy. To byli okuliści. W grupie tej był także mój mąż. Adaś nie jest okulistą, ale nauczył się na komputerze jak dobierać właściwe soczewki do oczu pacjentów. Pojechał z tą grupą lekarzy do Polski, bo chciał tam być przydatny. Naturalnie, wcześniej zebrałam pieniądze - na soczewki, na lekarstwa. Ten dwukrotny wypad do Polski z tą pomocą przypadł Częstochowie - w tamtejszym szpitalu robiliśmy zabiegi dla biednych ludzi. Ogółem zrobiliśmy tych operacji za każdym razem około 200 - 300. Amerykanie to robili z dużym oddaniem, zaangażowaniem. Ponadto, prowadziliśmy jeszcze na ten temat sympozjum.

Co jeszcze robiliśmy? Zaczęliśmy organizować inne, o dużym zasięgu akcje. Jest taki największy wojskowy samolot, Galaxi się nazywa. Potrafi on zabrać do środka jeden samolot i jeszcze parę czołgów. (Tak jest! To prawdziwy olbrzym!) Nawiązaliśmy kontakt z Pentagonem amerykańskim i dostaliśmy ten samolot. Trzykrotnie przewoziliśmy po 40 ton różnych lekarstw do Polski.

Teraz podobną pomoc chcemy zorganizować dla Litwy. W Wilnie spotkaliśmy się obecnie z ambasadorem USA, który na nasze nieszczęście niedługo przestanie być ambasadorem, bo wraca do Stanów. Przyjął nas szalenie mile. W Stanach nawiążemy z nim kontakt i postaramy się w przyszłym roku zorganizować jakąś pomoc medyczną dla Litwy.

Co jeszcze robiliśmy? W okresie "Solidarności" bardzo dużo pomagaliśmy politycznie dla Polski. Przykładowo - robiliśmy dobrą propagandę dla Polaków w czasie Olimpiady. Hollywood - jest taki duży napis w Los Angeles, umieszczony wysoko: 1 litera jest wysokości 5 pięter. Więc myśmy podczas Olimpiady zakryli ten cały napis na takich dużych plandekach innym, naszym napisem: "Popierajcie "Solidarność" i unieważnijcie "Jałtę"! (napis oczywiście brzmiał po angielsku). Zrobiliśmy to na parę minut, ale w międzyczasie zawiadomiliśmy telewizję, media amerykańskie - to poszło na cały świat. I oto nam właśnie chodziło, żeby pokazać światu, że walczymy o wolną Polskę.

Ponadto wynajmowaliśmy także małe samolociki, które woziły duże plakaty z odpowiednimi hasłami, które wymyślał mój mąż. Z chwilą, kiedy przebiegał maraton, to nad maratonem leciał nasz samolot z napisem: "Solidarność" - polskim maratonem do wolności!? To także zrobiło niesamowite wrażenie na olimpijczykach.

Nie zawsze i nie wszystko leciało nam jak z przysłowiowego płatka. Była taka organizacja - Pomost - polityczna, bardzo prężna. Znamy się, blisko przyjaźniliśmy się z prezydentem Reaganem. I on właśnie bardzo chciał nam pomóc - widząc, jak prężna jest ta organizacja, jak Polacy walczą z komunizmem o wolność. Prezydent Reagan był bardzo zaangażowany. Ale potem, niestety, komuniści znaleźli bardzo dobry sposób na "Pomost" - wsadzili kilku kacyków, ubowców, którzy od wewnątrz nas tak skłócili, że się "Pomost", niestety, musiał rozwalić. Oni to potrafili, znając zresztą jeszcze polską naturę, to wcale nie było trudne. A to była w tamtym czasie bardzo licząca się organizacja w Ameryce.

Mój mąż? On bardzo ładnie maluje, rzeźbi. I w ogóle - jest bardzo sentymentalny. Rzeźbi dawno - w drewnie. Wygrał II nagrodę wśród lekarzy - za rzeźbienie. Właśnie. W ogóle, lekarze - to jest takie specyficzne ciało, bardzo artystyczne. Adaś jest jednym z tych - ma szeroką artystyczną duszę, chłonną. Na każdą moją inicjatywę, przedsięwzięcie - nigdy nie powiedział "nie". Pracowaliśmy razem - dniami i nocami - organizowaliśmy przepiękne bale.

Jakie to były bale? Przykładowo Bal Polski, tak zwany Polonez w Los Angeles - w najlepszym hotelu. Ten bal był uznawany za bal roku. To był jeden z najlepszych bali. Nie, to nie był bal dla Polaków - robiłam polski bal dla Amerykanów. Przychodziła masa znakomitych aktorów (my przyjaźnimy się z wieloma). W pierwszym roku było dosyć ciężko, frekwencja była tylko 200 osób, bo nie wiedzieli, na co przychodzą. Ale potem - to się zrobiły szalenie słynne bale.

Na jednym z takich bali 3 Maja - sobota - na parkiet taneczny wjechał biały koń. Żywy! Na tym koniu siedział ułan: zeskoczył z konia i z panną zaczął tańczyć mazura. Czyj to był pomysł? Mój.

W Los Angeles mamy doskonały zespół - "Podhale", prowadzi go młody człowiek - Jaś Sobański, talent nadzwyczajny, jeżeli chodzi o tańce, nawet "Mazowsze" go zabrało z Los Angeles. Tam, w "Mazowszu", Sobański tańczył przez rok, a potem wrócił, bo wiedział, że my musimy w Los Angeles też mieć coś takiego. Janek Sobański urodził się w Ameryce. W Los Angeles robi fantastyczną robotę dla polonii. Jego młodzież jest bardzo ładna. Stroje dla zespołu sprowadzili z Polski. Myślę, że "Mazowsze" może nam pozazdrościć tego zespołu.

Zawsze dbałam o to, żeby zbliżyć Amerykanów do Polaków, zapoznać ich z polska tradycją, kulturą. Nie chodziło mi o to, żeby zdobyć dużo pieniędzy, ale o to, żeby zmienić opinię Amerykanów o Polakach. Chociażby nawet na przykładzie potraw. Bo to ciągle - jak Polak to musi być kiełbasa i kapusta, a tu - nieprawda! Myśmy zrobili bal z wymyślnymi potrawami. Moja mama bardzo mi w tym pomagała. Dawaliśmy przepisy do hoteli i według których potrawy robili najlepsi francuscy kucharze. Jedzenie było wspaniałe!

No i - po jakimś czasie bal miał taką renomę (a robiliśmy go co roku), że więcej niż 500 osób nie byliśmy już w stanie zaprosić. A chętnych było dużo, o wiele więcej niż 500 osób...

Dbaliśmy także o szatę graficzną. Na jednym z takich bali były pięknie zaprojektowane płótna przedstawiające stare warownie. Odnosiło się wrażenie, że się jest we wnętrzu jakiegoś zamku. Robił to fantastycznie nasz wspaniały grafik pan Wójcik. Mieliśmy też bardzo dobrą orkiestrę pana Henryka Reisa. Pochodził ze Lwowa. Dobierał najlepszych muzyków. Pan Henryk niedawno niestety zmarł. Był Żydem, ale takiego patrioty Polaka to jeszcze nie widziałam. Pełna byłam dla niego podziwu, był bardzo kochanym człowiekiem. To, że ten bal zdobył taką renomę, było też w dużym stopniu jego zasługą.

Potem, to był bodaj 1985 rok, mieliśmy bal, na którym specjalny trener wniósł żywego białego orła. To był orzeł olbrzymi, tresowany! Trener poruszał ręką i orzeł rozpościerał olbrzymie skrzydła, a głowę miał - jak małego dziecka. Może to był afrykański orzeł, nie wiem, ale był przepiękny!

Bal prowadził mój mąż w licznym gronie amerykańskich aktorów - znakomitych.

Na tym balu oni, aktorzy amerykańscy, nagle zaczęli się przyznawać do polskości, bo widzieli, z jakim to rozmachem było prowadzone. Bo jak z tym orłem dalej było? Kiedy wnieśli go na scenę - założyliśmy mu koronę. I mój mąż, który ten bal prowadził, powiedział krótko o tym, jak system komunistyczny zdjął polskiemu orłowi koronę, a następnie zwracając się do tego tu na balu orła: "Pamiętaj, wracaj do kraju i żebyś nigdy nie zgubił tej korony!" I - włożył mu ją. Na to wszyscy Amerykanie wstali i płakali.

Na tych balach byli znani Amerykanie, multimilionerzy. Przedtem - wysłałam im oczywiście zaproszenia. Były piękne. Wydawałam na nie masę pieniędzy. Były w cudownej oprawie plastycznej: polskie zamki, wszystko o polskości. Kiedyś byliśmy na przyjęciu u naszych przyjaciół, Amerykanów i byłam zdumiona, gdy zobaczyłam, że te wszystkie nasze zaproszenia oni oprawili w ramki.

O jeszcze jednym balu chcę opowiedzieć. Był to bal na operę. Operę prowadzi u nas pan Mileński. Jego ojciec był Polakiem, ale on nie mówi po polsku. Pan Mileński złożył nam wizytę. To bardzo przystojny, inteligentny, miły, młody człowiek. Chciał czegoś się dowiedzieć o Polsce. Więc my mu opowiadaliśmy. I przy tej okazji załatwiliśmy piękną sprawę - bal na cele polskiej opery.

No i było - "Król Roger" Szymanowskiego. A wynik był trochę śmieszny. "Król Roger" kosztował pana Mileńskiego 250 tys. dolarów, a ja dałam z balu tylko 40 tys. dochodu. On się strasznie z tego śmiał, wiedział, że tak będzie...

Mamy bardzo miłe towarzystwo amerykańskie i ciągle podkreślamy, że jesteśmy Polakami. Jesteśmy także przez nich zapraszani. Polacy (są tak samo bogaci) jakoś nie starają się wejść w środowisko amerykańskie. Jest ono zamknięte, to prawda, ale trzeba umieć do niego dotrzeć. Mam na myśli tych ludzi, którzy naprawdę coś stanowią i coś mogą dobrego zrobić. Trzeba ich zapraszać. My - zapraszamy.

Kuchnię prowadzimy beztłuszczową. Ale potrawy mamy i polskie, i litewskie, kołduny - też są! Robimy to w taki sposób, że oni tego nigdzie nie zjedzą. Robię kolację i oni, ludzie polityki, biznesu - odwołują wszystkie spotkania i przychodzą do nas. Smakuje im! Warto ich zapraszać. Amerykanie mają serce na dłoni, to wspaniali ludzie...

Jak jesteśmy w Polsce - to mnóstwo przyjaciół przyjeżdża do nas, żeby się zapoznać z Polską. Teraz, 10 lipca, nasz przyjaciel z Ameryki przyjeżdża na trzy dni do Krakowa, żeby się przekonać, czy to prawda, że ta Polska jest taka piękna. Mam nadzieję, że się przekona. Trzeba zmienić tę opinię o Polsce, która przez długie lata była wytwarzana przez siły antypolskie...

No, a Litwa? Teraz z mężem będziemy myśleli właśnie o niej - o naszych gniazdach: Połąga, Wilno... Przyjedziemy tu jeszcze...

Rozmawiała Alwida Antonina Bajor

Fot. autorka

NG 29 (456)