Beata Garnytë

Tam, gdzie zawsze gości uśmiech

W bardzo malowniczym zakątku Wilna, w pałacyku przy ulicy Višinskio 23 (dawna Bobrujska 17), którego front dotychczas zdobi tarcza rodowa jednego z dawnych właścicieli, mieści się obecnie polskie przedszkole "Šypsena", co znaczy uśmiech. Od wielu lat kieruje tym przedszkolem pani Felicja Patecka, która opowiedziała o dniu dzisiejszym tej placówki, jak i o chlubnej przeszłości budynku, w którym się ona mieści.

Pałacyk przy Bobrujskiej

Nieznana jest, niestety, jak na razie dokładna data budowy pałacyku, ani też nazwisko tego, kto go zaprojektował. Wiele też innych faktów tonie w zapomnieniu i czeka na swego odkrywcę. Poszczególne fragmenty dziejów tego budynku pani Felicja Patecka odtworzyła po badaniach w wileńskich archiwach, lecz jest to, jak sama przyznała, dopiero początek.

Prawdopodobną datą budowy pałacyku przy Bobrujskiej 17 jest rok 1900, gdyż taka właśnie data do niedawna widniała na wiatraczku wieńczącym szczyt dachu. Jednym z pierwszych gospodarzy tego budynku był generał Galicyński, którego herby zdobią zarówno frontową ścianę budynku, jak i sufity w salach. Nieco później pałacyk ten przeszedł na własność córki generała, Marusi, która była żoną rosyjskiego oficera Nowikowa. Po rozpoczęciu się I wojny światowej Marusia wraz z mężem pieczę nad tym domem zlecili panu Bogdanowiczowi, sami zaś wyjechali do Rosji, później zaś do Ameryki. Już stamtąd przysłali do Wilna swego przedstawiciela, upoważnionego do sprzedaży budynku.

W roku 1934 właścicielem tego budynku został Jerzy Borysowicz. Miała tu powstać prywatna klinika tego lekarza, znanego naszym Czytelnikom m. in. z tego, że to właśnie on współuczestniczył w badaniach nad mózgiem Marszałka Piłsudskiego. ("NG" nr 25, 26 1999 r.).

W pałacyku przy Bobrujskiej klinika jednak nie powstała. Wkrótce rozpoczęła się bowiem wojna, w kwietniu zaś 1939 roku rodzina Borysowiczów opuściła Wilno. Domu jednak nie sprzedali...

"Do przedszkola przychodziło chyba z 6 osób, z których każdy przedstawiał się jako były gospodarz tego budynku, każdy też mówił, że jego rodzinę wypędzili stąd Sowieci (jakiż to musiałby być wówczas dom, by wszyscy mogliby się tam zmieścić!)" - wspominała pani Patecka. Nikt z nich jednak nawet się nie silił udowodnić prawdziwości swych słów, nikt z wyjątkiem córki Jerzego Borysowicza Bożeny, która wiedziona sentymentem podczas swej wizyty w Wilnie odnalazła dom, w którym mieszkali jej rodzice. Nie tylko zestawiła to, co zastała, z tym, co przetrwało na rodzinnych fotografiach, lecz również się zaprzyjaźniła z kierowniczką przedszkola. Chcąc zaś udowodnić prawdziwość swych słów przysłała na adres przedszkola odpis aktu kupna - sprzedaży tego budynku, na którym widnieje wspomniana wyżej data - rok 1934. Nie ulega zatem wątpliwości, że to właśnie państwo Borysowicze są ostatnimi prawowitymi właścicielami tego budynku.

Tam, gdzie brzmi dziecięcy śmiech

Według danych, które pani Felicja znalazła w wileńskim archiwum, dotyczących przedszkola, placówka ta już istniała w roku 1944. Początkowo mieściło się ono na parterze budynku przy Białostockiej, a otwierała go m. in. Wiera Malecka - pierwsza nauczycielka pani Felicji. Było to wówczas polskie przedszkole, z tego też względu między panią Malecką a jedną z pracujących tam wychowawczyń ciągle dochodziło do sporów. W owe czasy bowiem pierwszeństwo przyjęcia do przedszkola miały dzieci wojskowych, ci zaś byli przeważnie Rosjanami, a więc i grupy rosyjskie musiały tu być. Historia ta skończyła się tym, że pani Malecka została oskarżona o kradzież drewna z przedszkola i 3 miesiące spędziła w więzieniu. Po tym, gdy została uniewinniona, do przedszkola już nie wróciła...

Nie jest znany jak na razie czas, kiedy przedszkole to zmieniło lokum i przeniosło się do pałacyku na Bobrujską. Nie był to jednak, według posiadanych przez panią Patecką informacji, nie potwierdzonych jak na razie dokumentalnie, pierwszy raz, gdy w tych murach słychać tupot dziecięcy nóżek. Prawdopodobnie przedszkole to jest jednym z najstarszych w Wilnie, gdyż podobna placówka działała tu w latach 1920 - 1922...

Co zaś dotyczy nowszej historii tego przedszkola, pierwsze polskie grupy powstały tu w roku 1988. Wtedy pracowali tu niemal wyłącznie Polacy, którzy nie mieli trudności z przestawieniem się na język polski. Została utworzona jedna polska grupa, do której uczęszczało 28 dzieci, co znacznie przekraczało istniejące normy (grupa mogła bowiem wówczas liczyć najwyżej 20 dzieci). Pracownicy przedszkola zaczęli się ubiegać o utworzenie jeszcze jednej polskiej grupy. Niemała zasługa w tym Lili Buzar, która rozmawiała wówczas na ten temat z rodzicami, zbierała podpisy chętnych. "Gdy wystąpiliśmy z prośbą o utworzenie drugiej polskiej grupy, zaczęło się. Do przedszkola zaczęły przybywać niezliczone komisje, sprawdzające zarówno stan przedszkola, jak i prawdziwość podpisów. Udało się nam jednak i wkrótce otworzyliśmy u siebie jeszcze jedną grupę polską" - wspomina tamten okres pani Patecka.

Z czasem w przedszkolu tym pozostały jedynie polskie grupy, a nawet zaczęły się tu odbywać zajęcia 1 klasy Szkoły Średniej im. Adama Mickiewicza. Zanim jednak kierownictwo przedszkola otrzymało oficjalną zgodę na otwarcie w swych murach pierwszej klasy, musiało sprostać całemu szeregu wymagań. Przez przedszkole się przewinęło całe mnóstwo komisji, z których każda miała inne wymagania, często wręcz sprzeczne z zarządzeniami poprzedników. Niewykonanie zaś tego, czy innego polecenia zawsze groziło nie tylko zakazem otwarcia klasy pierwszej, lecz również zamknięciem przedszkola...

Kierowniczka przedszkola zaznaczyła, że był to proces długorwały. Nie doczekawszy się zgody Stacji Sanitarno - Epidemiologicznej klasa ta jednak rozpoczęła swą działalność w przedszkolu. "Co prawda po tym, jak wyszło to na jaw, musiałam zapłacić karę, klasy tej jednak nie zamknięto, jako że był to już środek roku szkolnego. Po pewnych zmianach zgodę na otwarcie tej klasy otrzymaliśmy" - wspomina pani Patecka. Nie obyło się też bez starć z rodzicami. W sali, w której się odbywały zajęcia pierwszaków, była tylko jedna lampa. Przedszkola nie stać wówczas było na wymianę oświetlenia, dlatego też pani Patecka poprosiła o pomoc rodziców. Uprzednio jednak umówiła się z dyrektorem jednego ze sklepów, że przedszkolu zostanie udzielony 40 % rabat na zakup lamp. Rodzice jednak zdecydowali inaczej. Zebrali mniejszą kwotę, kupili lampy dziennego światła i zainstalowali, nie uwzględnili przy tym jakości tych lamp. Już wkrótce bowiem zaczęły się one psuć i mrugać, prawdziwy problem się pojawił, gdy trzeba było je wymienić. Okazało się, że lampy te były już przestarzałe i w sklepach nie było części zamiennych do nich. Nowych lamp kierowniczka przedszkola zaczęła więc szukać w szpitalach, urzędach... Na zakończenie zaś roku szkolnego pomysłodawca kupna tych lamp groził nawet, że je zdejmie, więcej jednak w przedszkolu się nie pojawił.

Šypsena znaczy Uśmiech

Ci, którzy nie znają litewskich realiów, zdziwią się zapewne: polskie przedszkole, a nazwa litewska. Tak już jednak jest, że według panującego prawa wszelkie placówki oświatowe na Litwie muszą mieć nazwy litewskie. "W wydziale oświaty tak nam wytłumaczono, gdy chciałyśmy nazwać to przedszkole "Klonik". Dziś jesteście polskim przedszkolem, jutro możecie już być litewskim, nazwa zaś będzie musiała zostać ta sama, mimo, że nie będzie waszym następcom odpowiadać. Zaczęłam więc wertować dziecięce książeczki w poszukiwaniu nazwy. Moją uwagę zwróciły 3 - Šypsena, Takelis i Ugnelë, z których wybrałyśmy tę pierwszą. Staramy się wraz z wychowawczyniami, by ona odpowiadała rzeczywistości" - mówiła pani Patecka.

Morze problemów

Wiele kłopotów administracji przedszkola sprawia budynek, mimo, że tu są stworzone bodajże najlepsze warunki w Wilnie. Budynek ten posiada własną, niepowtarzalną atmosferę, ma duszę. Gdzie, jak nie tu, w salach, które zdobią wspaniałe sufity, rzeźbione szafy, a nawet prawdziwy kominek, dzieci mogą najlepiej poznać swoją przeszłość, swoje korzenie. Dzieci do swej dyspozycji mają po 2 - 3 sale. Tak więc jeden pokój służy do nauki, inny do zabawy, trzeci zaś do odpoczynku. Ponadto przedszkole ma własną pralnię.

W przedszkolu tym, zdaniem pani Pateckiej, pracują entuzjaści swej pracy. Z łatwością można się o tym przekonać, trafiając do królestwa "Listków", czy "Krasnoludków", w każdej grupie bowiem można obejrzeć wystawę prac dziecięcych, z których każda jest niezwykle piękna i pomysłowa. "Staramy się naszym wychowankom wpoić, że wszystko, co raz było w użyciu i co zdaniem wielu nadaje się jedynie do wyrzucenia, można wykorzystać. Tak więc puste puszki po oranżadzie mogą się przemienić np. w stojaczek na ołówki, plastykowe butelki w instrumenty muzyczne. Prawdziwe cuda można zaś zrobić ze skrawków materiału, nici, papieru" - o swych założeniach mówiła kierowniczka przedszkola. I dalej "Wszystkie nasze wychowawczynie biegle władają językiem polskim, mimo, że większość z nich ukończyła szkoły rosyjskie. Ogromną pomocą służą tu wyjazdy na szkolenia do Polski, skąd panie wracają z coraz to nowymi pomysłami i nowym zapałem do pracy".

Nie brak tu kłopotów. Budynek, w którym się mieści przedszkole, jak już wspominałam, liczy około 100 lat. W ciągu tego czasu ani razu nie odbył się tu remont kapitalny, właśnie dlatego od czasu do czasu kierownictwo przedszkola zmuszone jest go łatać, bo tak tylko można nazwać te niezliczone prace, które pracownicy przedszkola wykonują własnymi siłami. Dziś, gdy wszyscy przeżywają kryzys finansowy, zdobycie 33 tys. dolarów (bo na tyle wyceniono wstępnie koszty remontu) graniczy z cudem. Państwo od dziesięciu lat nie przeznacza ani centa na zakup zabawek, nie mówiąc już o takiej ogromnej sumie.

Pani Patecka wspomina wydarzenie sprzed kilku lat. Wówczas przedszkola nie stać było na wstawienie nowego okna na poddaszu, stare bowiem zgniło. Wydaje się niby nic, jednak właśnie przez to okno do środka się zaczęła dostawać woda, w wyniku czego zgniła jedna z belek. Na szczęście nie doszło wówczas do nieszczęścia i nikt nie ucierpiał, gdy belka ta spadła w sypialni dzieci po tym, gdy szczotką uderzono po wybrzuszeniu w suficie. Nawet wówczas państwo nie wyasygnowało pieniędzy na remont, urzędnicy zaś na ustach mieli jedną odpowiedź - zamykamy was. Tak też zapewne i stałoby się, gdyby nie pomoc ówczesnego konsula Lipki - Chudzika oraz prezesa ZPL R. Maciejkiańca. Za wydzielone przez nich środki wyremontowano wówczas sufit w sypialni, jak też pęknięcie w ścianie.

Pani Patecka uważa, że ma prawdziwe szczęście do ludzi. Zawsze bowiem w najtrudniejszej sytuacji znajduje pomocną dłoń. Tu wymieniła zarówno pana Klonowskiego, który nigdy nie odmawia pomocy, i panią Kwiatkowską z Polski, która sprawiała radość dzieciom swymi upominkami i wielu wielu innych.

Nie trzeba nawet mówić, że gdyby nie upór i entuzjazm pracowników przedszkola, placówki tej już dawno by nie było. "Pani Malecka zaczynała, ja chyba skończę" - niewesoło komentowała zaistniałą sytuację pani Patecka. Liczba dzieci, uczęszczających do tego przedszkola, zmniejsza się. Czy to niż demograficzny temu zawinił, czy to z tej dzielnicy wyjechali już Polacy, jednak w tym miesiącu do przedszkola uczęszcza około 40 dzieci.

Na tak skromną liczbę dzieci w przedszkolu, zdaniem pani Pateckiej, wpłynął również niedawny wzrost cen, czyli stuprocentowa opłata za posiłki plus wprowadzenie tzw. wychowawczych, kiedy to za każdy dzień, spędzony przez dziecko w przedszkolu rodzice muszą dopłacić po 50 ct. "Te ostatnie pieniądze miały trafiać bezpośrednio do nas, ale... pieniądze te zatrzymała Sodra, gdyż wydział oświaty miał zadłużenie. Pieniądze te zebrane od rodziców do nas nie trafiają. Z całą pewnością lepiej by było, gdyby bezpośrednio na miejscu pieniądze te zbierał ktoś z rodziców, wydając przy tym odpowiednie pokwitowania, po tym zaś wydawalibyśmy je na konkretny cel" - mówiła pani Patecka. Tak więc średnio rodzice za pobyt jednego dziecka w przedszkolu muszą zapłacić 120 Lt, często więc rezygnują z jego usług, albo też, o ile to pierwsze z tego lub innego powodu jest niemożliwe, starają się, by dziecko chodziło do przedszkola jak najrzadziej. W ten sposób w ciągu dnia oszczędzają 5, 30 Lt, a za tę sumę mogą już nakarmić całą rodzinę.

Czy to już koniec?..

Nie jest tajemnicą, że niektórzy rodzice woleliby, by było tu litewskie przedszkole. Nie wystarczającym wydaje się dla nich nawet to, że w czasie roku szkolnego trzy razy w tygodniu języka litewskiego ich dzieci uczy rodowita Litwinka, nauczycielka klas początkowych w prywatnym college'u Šarunë Galenytë...

Jednocześnie pani Patecka zwróciła uwagę na pewien paradoks. Do polskich grup zaczynają swe dzieci oddawać Litwini. Decyzję swą tłumaczą albo tym, że przedszkole jest niedaleko od domu, albo też tym, że chcą, by ich dzieci poznały język polski. "Dlaczego ciągle chcemy nasze dzieci przekształcać, dlaczego jesteśmy przekonani, że język litewski przyniesie naszym dzieciom szczęście. " - nie może zrozumieć pani Patecka. "Rosyjskiego się nauczyliśmy, dlaczego boimy się, że nasze dzieci nie nauczą się litewskiego. Dlaczego rodzice nie mogą zrozumieć, że przenosząc dziecko do całkiem nowego środowiska, kaleczą je psychicznie. To tak, jakby nas, dorosłych, ktoś wsadził do łódki, wywiózł na środek morza i kazał szukać ratunku" - mówiła pani Patecka.

Ponadto zaś, opierając się na własnym doświadczeniu, pani Patecka stanowczo się opowiedziała za ciągłością nauczania. "Przyjmując dziecko do przedszkola pytam z reguły, do jakiej szkoły dziecko to w przyszłości pójdzie. Na własne oczy się przekonałam, że dziecko po przedszkolu litewskim w pierwszej klasie polskiej więcej czasu potrzebuje na wykonanie tego lub innego zadania. Już zdążyło się ono przestawić się na język litewski, tak więc na polski musi sobie już tłumaczyć" - mówiła pani Patecka.
Rodzicom pozostawiamy odpowiedzieć na pytanie, czy ich dziecko potrafi coś w życiu osiągnąć, gdy podczas pierwszych lat nauki w szkole będzie poznawało język, gdy tymczasem jego rówieśnicy będą się uczyły czytać i pisać. A do tego należy pamiętać również o tarciach narodowościowych, które istnieją pomimo zapewnień na najwyższych szczeblach państwowych o partnerskich stosunkach. Co mają powiedzieć dziecku, gdy to przychodzi ze szkoły czy przedszkola i powtarza słowa kolegi: "?Lenkř šukšlë buvai, lenkř šukšle ir busi"...(polskim śmieciem byłeś, polskim śmieciem i będziesz...)

Byłoby żal, gdyby to wspaniałe polskie przedszkole zniknęło z mapy Wilna, w sercu zaś wszystkich jego pracowników pozostała ogromna gorycz, gdyby stało się to nie za sprawą jakichś kataklizmów, czy decyzji urzędników, lecz za sprawą mieszkających tu Polaków, którzy goniąc za mitem własnymi rękami gotowi pogrzebać ojczysty język i kulturę. A tymczasem wszyscy pracownicy przedszkola udowodnili,że są zgranym zespołem, który potrafi zadbać o rozwój dziecka, zapewnić mu jak najlepsze warunki psychiczne, o czym rodzice często zapominają.

Na zdjęciach: kierowniczka przedszkola Felicja Patecka; malujące dzieci.

NG 33 (469)