Alwida Antonina Bajor

Nasz znad Wilenki Mistrz Twardowski (cd.)

"Szczęśliwy traf sprawił, że miałem przed sobą słynnego księcia Jusupowa, zabójcę demonicznego Rasputina - ulubieńca ostatniej carycy! Dobiegający osiemdziesiątki, trzymał się jeszcze nienajgorzej. Nic nie wskazywało, że został mu jeszcze tylko rok życia. Z ogromną uwagą słuchał mojej opowieści o Archangielskoje, jednej ze swoich podmoskiewskich rezydencji. Będąc tam w 1965 roku, mogłem mu dokładnie zrelacjonować stan, w jakim znajdowała się ta wspaniała posiadłość. (...) Informacje te przyniosły mojemu rozmówcy widoczną ulgę. Powtórzył kilka razy: - Kak ja radujuś, kak ja radujuś... Ja z kolei, w przypływie jakiejś odwagi zacząłem wypytywać go o pewne szczegóły z zamachu na Rasputina. (...) W latach 60. mój rozmówca prowadził dwa głośne procesy sądowe przeciwko amerykańskim wytwórniom filmowym, które w pogoni za sensacją w sposób nieprawdziwy przedstawiały przebieg historycznych zdarzeń. W filmie wytwórni Metro Goldwyn Meyer Rasputin i caryca reżyser Ryszard Bolesławski, który jeszcze przed rewolucją kręcił w Rosji filmy, przedstawił żonę księcia jako kochankę cara! Ta bzdura kosztowała wytwórnię 750000 dolarów. Natomiast drugi proces zakończył się przegraną Jusupowa. W roku 1967 książę zmarł. Żegnały go córka - księżna Szeremietiew i żona Irina - zmarła rok później. Tak wygasł ród Jusupowów, jeden z najbogatszych i najpotężniejszych rodów Rosji?.

Na tym wtedy obiedzie u Nadii Boulanger Romuald Twardowski poznał także ciemnowłosego Amerykanina, który się okazał wnukiem Szalapina. Na innym ze spotkań u Nadii poznał z kolei Marca Chagalla, doskonale mówiącego po rosyjsku (jak wiadomo - pochodził on z Witebska).

Powroty do ukochanego miasta

Niejednokrotne. W maju 1982 r. był w Wilnie na II Festiwalu Muzyki Litewskiej. Tu po raz pierwszy usłyszał "Morze" Mikołaja Konstantego Czurlanisa. Największe jednak wrażenie wywarły na nim "Ostanie obrzędy pogańskie" Broniusa Kutavičiusa - "Wstrząsnęły mną do głębi" - napisze. "Było coś niesamowitego w monotonnym zawodzeniu chórzystów - głos śpiewaczki, znakomitej i bardzo pięknej G. Kaukaitë, brzmiał dziko i groźnie. Dla tego jednego utworu warto było przyjechać na festiwal. W Związku Kompozytorów zaprezentowano także nagranie "Magnificatu" mego profesora Juzeliunasa. Utwór skomponowany parę lat wcześniej na 400-lecie Uniwersytetu Wileńskiego, zdumiewał swymi rozmiarami i bardzo nowoczesnym brzmieniem. Wielkie to dzieło śmiało można zaliczyć do wybitnych osiągnięć muzyki oratoryjnej XX wieku. Grano też "V Symfonię" Antoniego Rekašiusa, mego kolegi z konserwatorium. Odznaczający się oryginalnym sposobem bycia Rekašius, prawdziwy Mefisto muzyki litewskiej, miał ciekawie urządzone prywatne studio nagrań: zamiast gongów i tam-tamów na drążkach wisiały solidne połcie szynki i wędzonego boczku. Czyż mogła być lepsza przynęta dla wykonawców?"

Po powrocie do Warszawy Romuald Twardowski sprawozdanie z tego wyjazdu złożył na łamach "Ruchu Muzycznego". Przy okazji - znalazł się tam także miły wileński "akcent plastyczny": "W oknie apteki niedaleko Ostrej Bramy od stu lat spogląda na przechodniów ten sam biały łabędź..."

Rok 1987. "Kilka miłych jesiennych dni spędziłem z Alicją w Wilnie. Chodziliśmy do Zakretu, Ostrej Bramy, byliśmy w Kalwarii i nad Zielonymi Jeziorami. W zachowaniu Litwinów - w miarę uniezależniania się od Moskwy - wyczuwałem coraz większy chłód i obojętność. Nie było żadnych szans na kontynuację jakiejkolwiek współpracy. Wyjątek stanowił przypadkowo poznany Bronius Gruđas, artysta-malarz, posiadacz ogromnego mieszkania przy ulicy Szklanej. Gościnność (i rozrzutność!) jego nie miała granic - ucztę, na jaką zaprosił nas do restauracji obok kościoła św. Ignacego, pamiętam do dziś.

Miły i wzruszający był koncert "Wilenki" w Pałacu Związków Zawodowych. W przerwie podchodziło do mnie wiele osób - wtedy właśnie w starszej, korpulentnej pani rozpoznałem "Muchę", koleżankę znaną mi jeszcze z lat gimnazjalnych, a w starszym łysym panu - księdza Adolfa z kościoła oo. Misjonarzy. Od wielu lat działał w Suderwi pod Wilnem.

Rok 1992. W końcu sierpnia na zaproszenie wileńskiej Fundacji Kultury pojechałem do Wilna. Na lotnisku zacne wilniuki na czele z Korkuciem, Sosnowskim i młodym Pileckim witały mnie serdecznie i wylewnie. Gazety polskie natychmiast podały wiadomość o moim przyjeździe. Ulokowano mnie w budynku przedwojennego "Orbisu" przerobionego obecnie na hotel. Kiedy w ciepły, spokojny wieczór wyszedłem na miasto, czułem się jak ktoś, kto nigdy stąd nie wyjeżdżał... Nazajutrz wciągnięto mnie w wir wydarzeń: oto pojutrze w Katedrze, którą niedawno oddano Kościołowi, miała odbyć się uroczysta polska msza (jedyna jak dotąd, niestety) dla uczczenia 500-lecia śmierci Kazimierza Jagiellończyka. Byłem tym nieco zaskoczony, jako że w Polsce było raczej cicho na ten temat. We mszy miał uczestniczyć chór i orkiestra smyczkowa Zbyszka Lewickiego, ja miałem grać na organach. Suma, którą odprawił po polsku litewski biskup Tunaitis, ściągnęła do Katedry tłumy wiernych. (...) Czułem się głęboko przejęty - ostatni raz grałem tu na Rezurekcji chyba w 1948 roku. Teraz oto, po tylu latach, znalazłem się ponownie w tym miejscu. Jeszcze niedawno byłoby to nie do pomyślenia. Zgodnie z tradycją, nabożeństwo poprzedziło wielozwrotkowe "Padnijmy na twarz". Wielka, wspaniała świątynia rozkołysała się od melodyjnych pieśni - stara tradycja pięknego wileńskiego śpiewu była wciąż żywa. Chór męski pod ręką brata Zbyszka Lewickiego brzmiał ładnie i czysto. Po ''Kyrie" nastąpiło "Gloria", potem były "Sanctus", "Benedictus" i "Agnus Dei". W pewnym momencie - po "Glorii" - orkiestra uniosła instrumenty i zaczęła grać jakiś utwór. W pierwszej chwili nie mogłem zorientować się, co to takiego: potem już wiedziałem - była to I część mego "Koncertu staropolskiego"! Zaskoczenie było całkowite, a przyjemność, jaką mi zrobili młodzi wykonawcy, nadzwyczajna (...)

(...) W "Kurierze Wileńskim" ukazał się obszerny wywiad ze mną (była to rozmowa z niżej podpisaną - uw. A. A. B.). Kończył się następującymi słowami: "Wilno to mój największy skarb. To, że w swojej muzyce lubię nawiązywać do dawnych tradycji - zawdzięczam oczywiście memu rodzinnemu miastu. Skoro wychowałem się wśród tych starych murów, we wciąż żywych tradycjach renesansu, baroku - musiałem to jakoś przetrawić i dać temu odpowiedni wyraz... To, co pozornie wydaje się oddalone od siebie, w rzeczywistości może być sobie bardzo bliskie: skrajności się stykają". Pisał też o moim pobycie w Wilnie Zbyszek Lewicki i "Echo Krakowa". Z dużym żalem wyjeżdżałem z mego miasta - czułem, że nieprędko tu wrócę. Mimo niewielkiej odległości, do Wilna było coraz dalej?.

Rok 1999. "Nadchodzi jesień. Szykuję się do wyjazdu (może już ostatniego?) do Wilna. Tym razem pojadę najzupełniej prywatnie z grupą członków Stowarzyszenia Polska - Litwa. Poza przewidzianą wizytą w Ministerstwie Oświaty (podręczniki dla polskich szkół!) nie będę zupełnie niczym skrępowany. Pobiegnę więc znowu do Ostrej Bramy, na Rossę, powędruję uliczkami starego miasta, odwiedzę moje kościoły i cerkwie, wpadnę do państwa Skrobotów, poszukam śladów mojej młodości. Czy wszystko, co było mi drogie, zapadło w otchłań niepamięci, czy może tli się tu jeszcze wspomnienie wydarzeń, jakie miały miejsce przed laty" Z takimi myślami po ośmiu godzinach jazdy wysiadałem w Wilnie z autokaru na placu dworcowym. (...)

(...) Miasto wraca do swych historycznych korzeni, do swoich tradycji. Wspomnienie wielkich mężów, którzy tu niegdyś żyli i tworzyli - Skargi, Mickiewicza, Słowackiego, Moniuszki, Ruszczyca, Bułhaka - jest wciąż żywe i nie poddające się zatarciu. Ludzie znów - jak przed laty - wędrują do Kalwarii, dzwony kościelne wzywają wiernych do modłów, a na św. Kazimierza rozpoczyna się bogaty i piękny jarmark zwany "Kaziukami". Przedziwny "genius loci" sprawił, że przeszłość i tradycja nie dały się wyrugować i jak Feniks z popiołów wracają do życia, by nadać mu inny, bogatszy kształt. A więc?

Było, nie minęło...?

Piękna, treściwa, bogata w mnogość fascynujących wątków książka! Powinna ona trafić pod dach każdego w Wilnie domu...

Rzeka Czasu

Wilno, lipiec 2000 r. Bohaterów książki Romualda Twardowskiego spotykam we wszystkich zakątkach miasta. Profesor wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych Bronius Gruđas zaprasza na kolejną kolację do swego zawsze gościnnego domu. Razem z żoną, panią Tamarą, Ukrainką, podjął w swoim domu - atelier na wileńskiej starówce dziesiątki zaprzyjaźnionych Polaków, obdarowawszy ich na pożegnanie swoimi obrazami.

Ulicę Mickiewicza na Zwierzyńcu w pośpiechu przemierza zawsze szybka, pełna witalnych sił przyjaciółka mojej młodości - "Mucha", nauczycielka, primo voto Magalińska, secundo voto Rymarczykowa.

W kościele p. w. Ducha Świętego, po mszy w intencji Emila Młynarskiego spotykam się z Władysławem Korkuciem (dyrygował tu swoją "Lirą") i Henrykiem Sosnowksim, prezesem Fundacji Kultury Polskiej na Litwie im. Józefa Montwiłła - rozmawiamy o ... Romualdzie Twardowskim...

W kawiarni na Zarzeczu, nad brzegiem Wilenki, vis a vis cerkwi i dawnej Metropolitalnej z polskim muzykologiem, prof. Krzysztofem Drobą rozmawiamy o... "Było, nie minęło" Romualda Twardowskiego.

O! - nagle hamuje samochód (akurat przed samą figurą Matki Boskiej w podwileńskich Rukojniach) kompozytor Feliksas Bajoras: Twardowski? Książkę napisał? Tak jest - mówię - pan także tam figuruje, na 170 str.: "Uderzająca była oryginalność i nowoczesność kwartetów Bajorasa i Balakauskasa - utwory te można było śmiało prezentować na "Warszawskiej Jesieni'.

26 lipca 2000 r. Mścisławowi Roztropowiczowi nadano tytuł Honorowego Obywatela Miasta Wilna. Akurat w tym czasie z Niemiec dostałam jego fotografię w otoczeniu wileńskiej trupy baletowej, z którą obecnie brał udział w gościnnych występach. Właśnie w tym samym dniu dotarłam do str. 218 książki Romualda Twardowskiego "Było, nie minęło": ?W końcu marca (1997 r.) pojawił się w Warszawie z całą rodziną Mścisław Roztropowicz. Sławny, aczkolwiek już niemłody wiolonczelista był w doskonałej formie. Na koncercie w Filharmonii grał "Rococo" Czajkowskiego, w drugiej części dyrygował "Szeherezadą" Rimskiego-Korsakowa. Pamiętam go jeszcze z pobytu w Moskwie, kiedy przed wyjazdem z ZSRR prowadził w Bolszom "Wojnę i pokój" Prokofiewa. Jedną z głównych partii śpiewała wtedy Halina Wiszniewska, jego żona. Okazało się po latach, że mistrz ma polskie pochodzenie, podobnie jak wielu innych rosyjskich muzyków: Strawiński, Szostakowicz, nie wspominając o sławetnym Kozłowskim, kapelmistrzu Katarzyny Wielkiej, którego fragment poloneza pojawia się w finale II aktu "Damy Pikowej" Czajkowskiego.

Kto Mistrza Twardowskiego do Wilna zaprosi?

27 lipca 2000 r. W Wilnie na dziedzińcu domu, w którym mieszkał Adam Mickiewicz i gdzie przepisywał swoją "Grażynę", odbył się koncert Wileńskiej Orkiestry Kameralnej pod batutą niestrudzonego Zbigniewa Lewickiego (również bohatera książki "Było, nie minęło"). Na program złożyły się utwory M. K. Ogińskiego, A. Vivaldiego i in. Poruszenie na widowni wywołała zapowiedź: "Koncert staropolski" Romualda Twardowskiego! Orkiestra wykonała go wspaniale!.. Na "widowni" pod gołym niebem był obecny pra-pra... wnuk Adama Mickiewicza Roman Gorecki. Wielka szkoda, że w tym gronie słuchaczy nie był obecny tegoroczny jubilat, autor uroczej książki, znany i uznany polski kompozytor - Romuald Twardowski.

Imprezę zrealizował Instytut Polski w Wilnie.

Przykro, że Wilno wilnianina, autora 3 Pieśni "Znad Wilii'', nie zaprosiło... A może gafę tę da się jeszcze naprawić? Może uda się zorganizować promocję książki Romualda Twardowskiego - w jego mieście?

Na zdjęciach: po premierze "Lorda Jima", Teatr Wielki w Łodzi, 1976; Wilno, 27 lipca 2000 r. na dziedzińcu przed domem, w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Wileńska Orkiestra Kameralna pod batutą Zbigniewa Lewickiego wykonuje "Koncert staropolski" Romualda Twardowskiego.

Fot. archiwum, Waldemar Dowejko

NG 33 (469)