Gustaw Herling ? Grudziński

Inny Świat

Zapiski sowieckie

Zamieszczamy fragmenty z "Innego Świata", dzieła praktycznie nieznanego w szerszych kręgach polskiego społeczeństwa na Litwie. Mimo, że okres stalinowskiego totalitaryzmu mamy już za sobą, szczegółowy opis mechanizmów moralnego i fizycznego pognębiania człowieka niech będzie przestrogą dla ludzkości, aby to już nigdy i nigdzie się nie powtórzyło.

"Mój Bildungsroman"

(Rozmowa o "Innym Świecie")

(...) Co to znaczy, że "Inny Świat" jest moim "Bildungsroman"? To znaczy, że jako dwudziestoletni chłopiec znalazłem się w samym środku totalitarnego wieku i że w łagrze sowieckim uczyłem się, na czym polega w praktyce ta "nowa moralność", którą postanowili wprowadzić w życie ideolodzy totalitaryzmu. Uczyłem się więc na własnej skórze, jakie są zasady, podstępy i zasadzki zastawione przez totalitaryzm na człowieka - i jakie wynikają z niego zagrożenia dla naszego człowieczeństwa.

Wyszedłem z łagru sowieckiego na tyle cały, że mogłem odnaleźć się w wolnym świecie i napisać tę książkę, ale wyszedłem tylko dlatego, że sprzyjały mi okoliczności wielkiej polityki. Gdyby nie tak zwany pakt Sikorski - Majski z 1941 roku, w którym Stalin zobowiązał się zwolnić z łagrów polskich obywateli, to w Jercewie, łagrze pod Archangielskiem, po prostu musiałbym umrzeć. Przed uwolnieniem znajdowałem się najdosłowniej w przededniu śmierci. Leżałem w baraku zwanym Trupiarnią, byłem "dochodiagą", czyli człowiekiem, który dochodzi już do kresu swego życia. W wieku dwudziestu lat nieczęsto zdarza się spojrzeć nie tylko śmierci w oczy, ale zajrzeć w jądro ciemności całego stulecia. Ja z taką świadomością wyszedłem z obozu, cały czas o wszystkim pamiętałem i od pierwszej chwili, gdy się znalazłem w wojsku generała Andersa, chciałem o tym napisać książkę.

Zacząłem ją pisać w Anglii w 1949 roku i ukończyłem w roku następnym. To doświadczenie, które w niej przedstawiłem, ciąży nade mną do dzisiaj. Chciałbym, żeby ludzie młodzi, którzy mają tyle lat, ile ja miałem, gdy zetknąłem się w łagrze z "innym światem' komunizmu, zrozumieli to, o czym Hannach Arendt pisze w książce "Korzenie totalitaryzmu" - nie jesteśmy zabezpieczeni przed powtórzeniem się totalitarnych potworności. Arendt posuwa się nawet do przypuszczenia, że rozwój środków technicznych umożliwia powtórkę totalitaryzmu, bo ułatwia wykonanie jego zbrodniczych idei. (...)

(...) Gdy wkrótce po klęsce wrześniowej znalazłem się w łagrze, byłem jeszcze chłopcem. Teraz, gdy mam już ponad osiemdziesiąt lat, jestem świadkiem wygasania totalitaryzmu i narodzin wiary w nowe możliwości rozwoju, jak choćby jednoczenie się Europy. Nie jestem czarnowidzem, ale zachowałem świadomość, że mimo tych pozytywnych zmian ciągle wisi nam nad głową niebezpieczeństwo. Kto dziś mówi - jak amerykański publicysta Fukuyama - że historia się skończyła, jest, mówiąc delikatnie, człowiekiem naiwnym. Wystarczy przypomnieć, że wkrótce po opublikowaniu przepowiedni tego "proroka" wybuchła wojna na Bałkanach, która była klasycznym pokazem totalitaryzmu w wydaniu postkomunistycznym. Totalitaryści wszystkich odcieni uzurpują sobie prawo do robienia z jednostkami i narodami tego, czego chcą. (...)

(...) Dlatego chciałbym, żeby młodzi ludzie, wierząc w postęp ludzkości, mieli świadomość, że nadal żyjemy w świecie niebezpiecznym. Doskonale to określił Bertrand Russel w swoim pięknym szkicu zatytułowanym "Portret Conrada": musimy pamiętać, że chodzimy po cienkiej warstwie lodu, który w każdej chwili może się załamać. Conrad w swojej twórczości o tym pamiętał. (...)

(...) Więc gdy znalazłem się w 1940 roku w łagrze, uderzyło mnie, że jego istotą jest zamykanie w nim ludzi przeznaczonych na wyginięcie, na śmierć. W niemieckich obozach zagłady prawie natychmiast prowadzono więźniów do komór i zagazowywano ich. W łagrach sowieckich droga do śmierci trwała długo, niekiedy kilka, kilkanaście lat. Sowietom chodziło o maksymalne wykorzystanie siły roboczej. Więźniowie łagrów mieli umrzeć, ale wcześniej mieli za darmo, jako niewolnicy, pracować dla państwa. Na tym polegała różnica. Kiedy dziś mówię, że komunizm i nazizm były "bliźniakami totalitarnymi", to mi odpowiadają: "Jak to? Przecież w ZSRR nie było komór gazowych!" To jest oczywiście prawda, że ich nie było, ale Szałamow, który w łagrze na Kołymie przeżył siedemnaście lat, nazwał sowieckiełagry "białymi krematoriami". To jest dokładnie to, o czym mówię.

Była to eksploatacja do końca. Chciałoby się powiedzieć "jak w systemie niewolniczym'' - bo to określenie samo się nasuwa - ale paradoks polegał na tym, że o niewolnika trzeba dbać, żeby dobrze pracował. Nas natomiast niszczono pracą i głodem. Więźniów w łagrach nie chciano zachować przy życiu, chciano ich zabić warunkami obozowymi. (...)

(...) Oprócz pierwszego wydania angielskiego, które było ogromnym sukcesem, w Europie wydawcy nie kwapili się do publikacji ?Innego Świata?. Najdłużej zwlekali Francuzi i dlatego w 1985 roku Bernard Pivot powiedział w swojej audycji telewizyjnej, że niedopuszczanie tej książki do druku przez trzydzieści pięć lat jest hańbą Francji. Podobnie było we Włoszech. Ale dlaczego tak się działo? Dlatego, że wydawnictwami na Zachodzie rządzili wówczas tak zwani "sympatycy" komunizmu i Związku Sowieckiego. Nie negowali faktów, które opisałem, tylko nie pochwalali mówienia o nich. To była potworna hipokryzja. Mniejsza o konkretnych wydawców. To, co się działo, obciąża w pierwszym rzędzie inteligencję zachodnią, której społeczna rola polegać ma na mówieniu prawdy i sądzeniu rzeczywistości zgodnie z nią. (...)

(...) Mówiąc inaczej - co prawda u schyłku wieku XX wiedza o sowieckich obozach koncentracyjnych została już przyjęta do wiadomości, ale istnieje absolutny opór wobec porównywania zbrodni komunistycznych z bestialstwami hitlerowców. (...)

Praca Dzień po dniu

(...) Te parę minut, które mieszkańcy każdego baraku spędzali po pobudce leżąc bez ruchu na pryczach, było swoistą formą porannej modlitwy więźniów. Zaczynała się ona nieodmiennie od przekleństw, a kończyła prawie zawsze sakramentalnym zwrotem: "Ech, nadojeła żyźń". Powtarzany codziennie na wszystkich pryczach - dolatujący z boków, z dołu i z góry - stał się on dla mnie w końcu czymś w rodzaju przeraźliwej skargi, w której mieściło się wszystko, co więzień umiał i mógł powiedzieć o swojej śmierci za życia. W innych krajach i w innych warunkach miejsce tego krótkiego okrzyku rozpaczy zajmuje prawdziwa modlitwa lub skreślenie jednego dnia wyroku; jest rzeczą aż nazbyt zrozumiałą, że człowiek pozbawiony wszystkiego z wyjątkiem nadziei zaczyna dzień od zwrócenia ku niej swych pierwszych myśli i próśb. Ale jakże mogli to czynić ludzie, którym odebrano nawet nadzieję? Ani jeden z więźniów sowieckich nie mógł wiedzieć na pewno, kiedy mu się skończy wyrok, gdyż pamiętał z własnego doświadczenia tysiące wypadków, w których przedłużono go na następne dziesięć lat jednym pociągnięciem pióra Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie. Tylko ludzie, którzy siedzieli kiedykolwiek w więzieniu, będą w stanie zrozumieć całe okrucieństwo faktu, że w ciągu półtorarocznego pobytu w obozie słyszałem zaledwie parę razy więźniów obliczających na głos ilość lat, miesięcy, tygodni, dni i godzin, które pozostały im jeszcze do ukończenia wyroku. Była to jak gdyby cicha umowa, zmierzająca do nieprowokowania losu. Im mniej mówiło się o wyrokach, im mniej pokładało się nadziei w odzyskaniu wolności, tym prawdopodobniejsze wydawało się, że ''tym razem" wszystko pójdzie dobrze. Rozdmuchiwanie nadziei miało w sobie straszliwe niebezpieczeństwo zawodu. W owym milczeniu więc, podobnym do tabu, jakie wśród szczepów murzyńskich otacza imiona mściwych bożków, pokora sąsiadowała z cichym i wytrwałym przygotowaniem na najgorsze. Więzień nie uzbrojony w nie przeciwko losowi przyjmował zaskoczenie jak śmiertelny cios. W lipcu 1941 roku, w dwa tygodnie po wybuchu wojny rosyjsko - niemieckiej, sam byłem świadkiem, jak stary kolejarz z Kijowa, Ponomarenko, który przesiedział okrągłe dziesięć lat we wszystkich możliwych obozach sowieckich i jedyny wśród nas mówił o nadchodzącym zwolnieniu z pewnością siebie wykluczającą jakiekolwiek obawy, został w dniu ukończenia wyroku wezwany za zonę, aby usłyszeć, że przedłużono mu go "biezsroczno". Kiedyśmy wrócili z pracy, już nie żył, umarł w baraku na atak serca. Dimka opowiadał nam później, że wrócił z Trzeciego Oddziału blady i postarzały o swoje dziesięć przesiedzianych na próżno lat i bez słowa położył się na pryczy. Na wszystkie pytania odpowiadał "żyźń propaszczaja" i - on, stary bolszewik! - to modlił się bezgłośnie zmartwiałymi wargami, to bił siwą głową o deski pryczy. Umarł między czwartą a piątą po południu, kiedy Dimka wyszedł jak zwykle po chwoję i wrzątek. Można się jedynie domyślać, co działo się w jego sercu, ale to pewne, że oprócz rozpaczy, bólu i bezsilnego gniewu - zakradło się doń także uczucie żalu za lekkomyślne zawierzenie nadziei. Na chwilę przed śmiercią musiał jeszcze, spoglądając wstecz na swoje zmarnowane życie, czynić sobie gorzkie wyrzuty, że podrażnił los bezmyślną ufnością. W baraku więcej się słyszało po tym wypadku słów potępienia niż współczucia. Cierpiał - to prawda - ale czy nie był sobie sam winien? Czy nie igrał z ogniem, mówiąc codziennie swobodnie o zbliżającym się dniu zwolnienia? Czy nie uroczył wolności zamiast zawierzyć pokornie wyrokom przeznaczenia? Nie był przecież niedoświadczonym nowicjuszem, na własne oczy widział w roku 1936, jak ludzie przecinali sobie żyły u rąk, gdy o czwartej po południu mieli wyjść na wolność, a o dwunastej przyszło z Moskwy rozporządzenie znoszące system odliczania dwóch dni wyroku za każdy dzień stachanowskiej pracy! Sam to opowiadał, śmiejąc się, że zdrowy rozsądek kazał mu zawsze pracować tylko tyle, ile trzeba było, aby dzień policzono za dzień. A teraz?... A teraz nie policzono mu 3650 dni wytrwałej, uczciwej pracy. Czyż nie była to słuszna kara za zlekceważenie praw życia obozowego?

I wszystko potoczyło się po dawnemu, miejsce Ponomarenki zajął nowy więzień, miejsce zaufania do prawa stary zabobon, a miejsce codziennego różańca wyrokowego "ech,żyzń nadojeła" - jedyne słowa, jakimi wolno było w obozie określać beznadziejność, nie prowokując nadziei. (...)

NG 34 (470)