Janusz Tazbir

Rok 1939. Anatomia klęski
Wymazana z liczby narodów

Ostatnie trzy stulecia naszych dziejów upłynęły pod znakiem kolejnych rozbiorów Polski. Za każdym jednak razem reakcja na nie ze strony szerokiej opinii społecznej była inna. Najmniejszy chyba wstrząs wywołał rok 1772, który uznano za jeszcze jedno uszczuplenie terytorium Rzeczypospolitej, możliwe do cofnięcia w bliższej czy dalszej przyszłości. Wolno chyba zaryzykować twierdzenie, że "potop" szwedzki z roku 1655 spowodował większy szok aniżeli pierwszy rozbiór. Przecież w tym czasie państwo, uznawane przez lwią część jego obywateli za potęgę, nagle i niemal w całości znalazło się pod okupacją obcych wojsk. Taki sam wstrząs miał się powtórzyć we wrześniu 1939.

Winą obciążono nieudolne dowództwo, z Edwardem Rydzem - Śmigłym na czele, jak również sowiecką interwencję z 17 września, która uniemożliwiła kontynuowanie zbrojnego oporu. Najmniej chyba pretensji miano wówczas do Zachodu, choć ten okazał całkowitą militarną inercję, pozostawiając polskiego sojusznika swojemu losowi. Wręcz przeciwnie, wobec Paryża i Londynu dominowało poczucie wstydu z powodu naszej tak szybkiej klęski.

Dopiero w czerwcu roku 1940, po jeszcze szybszej kapitulacji Francji, pojawiła się gorzka satysfakcja. Innym okiem zaczęto spoglądać na przebieg i finał kampanii wrześniowej. Warto także podkreślić, iż jesienią 1939 r. lwia część społeczeństwa zachowała wiarę w rychły tryumf zachodnich aliantów. Pamiętam dobrze, że mój ojciec uchodził wówczas za pesymistę, ponieważ klęskę III Rzeszy przesuwał dopiero na jesień 1940 roku, a nie na wiosnę tegoż roku.

Prawdą jest, że jakiś procent Polaków przedzierzgnął się z jednej strony w volksdeutschów, z drugiej zaś poparł okupantów sowieckich. Nie były to jednak zbyt liczne grupy. Mimo wrześniowej klęski zachowano wiarę w ostateczne zwycięstwo aliantów; kapitulacja Francji posłużyła jedynie do wyciągnięcia wniosku, że wojna potrwa dłużej aniżeli pierwotnie przypuszczano. Nawet w okresie największych militarnych tryumfów III Rzeszy nie porzucono przekonania, że wcześniej czy później nadejdzie wytęskniony Dzień Zwycięstwa. Po hitlerowskiej inwazji na Związek Radziecki towarzyszyła temu złudna wiara w powtarzalność historii: Niemcy pokonają czerwoną Rosję, tak jak pokonali ongiś państwo Mikołaja II, Kiereńskiego i - Lenina, sami zaś ulegną zwycięskiej ofensywie, która przyjdzie z Zachodu. Wiarę w taką właśnie powtórkę dziejów wzmocniło przystąpienie do wojny tych samych Stanów Zjednoczonych, które w istotny sposób przyczyniły się do klęski kajzerowskich Niemiec.

Opisane powyżej nastroje pozostawały w jaskrawej sprzeczności z tymi, jakie zapanowały po roku 1795. Zwłaszcza w pierwszym porozbiorowym okresie dawano wyraz smutnemu przekonaniu, iż Rzeczpospolita nigdy już nie powróci na polityczną mapę Europy. "Nie mówię już o przeszłej Polszcze i Polakach. Znikło już to państwo, i to imię, jak znikło tyle innych w dziejach świata" - pisał Szczęsny Potocki do Seweryna Rzewuskiego. I dalej, że każdy z "przeszłych Polaków" winien sobie obrać jakąś inną ojczyznę.

Ale przecież nie tylko eks - marszałek konfederacji targowickiej wypowiadał podobne sądy. Tadeusz Czacki, którego nie sposób pomawiać o brak patriotyzmu, pisał w roku 1800: "Już Polska wymazana jest z liczby narodów. W mieszkaniach królów, w siedliskach władzy rządowej wije pająk pajęczynę, a puszczyk, bezpiecznie na wieżach gmachów spoczywając, wydaje głos ostrzeżenia?. Pragnieniem przypodobania się każdemu możnemu protektorowi można wytłumaczyć słynny wiersz Franciszka Karpińskiego ,,Do książęcia Mikołaja Repnina, generała gubernatora Litwy 1796", w którym m. in. czytamy:

Ten język i te wiersze słowami polskiemi
Może za sto lat znane nie będą w tej ziemi!

Ale i daleki od serwilizmu Hugo Kołłątaj, przebywając w austriackim więzieniu, kreślił czarną wizję przyszłości, w której nie znajdował miejsca dla rodaków (przy pisaniu o nich używał niemal wyłącznie czasu przeszłego: ,,byliśmy Polakami"). Ksiądz Józef Morelowski w ,,Trenach na rozbiór Polski" zamieścił taką oto apostrofę do matek:

Dla kogóż dzieci wasze odtąd rodzić macie?
Kogóż, je rodząc w bólach, na świat nam wydacie?
Nieszczęsne matki polskie! Przebóg, nie Polaków,
Lecz wydacie nam Niemców, Moskalów, Prusaków.

Składając swe pióro ("lutnię") na grobie świeżo zmarłej ojczyzny, Morelowski mienił się być ostatnim polskim poetą. Podobną myśl zawarł i Karpiński w ''Żalach Sarmaty":

Zygmuncie! Przy twoim grobie,
Gdy nam już wiatr nie powieje,
Składam niezdatną w tej dobie
Szablę, wesołość, nadzieję
I tę lutnię biedną!...

Przywołując losy państw doby antyku, z Rzymem na czele, kazano godzić się z nieuniknionym wyrokiem dziejów. Albowiem od niepamiętnych już czasów ,,wszystkich mocarstw jest przeznaczenie, że z kolei jedne giną, a drugie powstają?. Nawet Jan Chrzciciel Albertrandi, jeden z założycieli Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie, nie tylko w memoriałach składanych do władz zaborczych wyrażał pogląd, iż trzeba rozstać się z myślą o odzyskaniu niepodległości, skupić zaś na rozwoju narodowej kultury, na pomnażaniu duchowego dziedzictwa Polaków, inaczej bowiem nasz język zostanie wyparty przez niemczyznę (Albertrandi pisał to w 1800 r., kiedy Warszawa pozostawała pod rządem pruskim). Niemal obiegowym wyrażeniem stanie się wtedy przelanie narodu polskiego "w bryłę obcych narodów". Użyje go zarówno Albertrandi, jak też poeta i publicysta Franciszek Ksawery Dmochowski.

Tym opiniom, pełnym pesymizmu i czarnowidztwa, nie mogła dać odporu poezja patriotyczna, która w tak słaby i artystycznie nieudolny sposób zareagowała na katastrofę trzeciego rozbioru. Przed stu laty (1896) szeroki rozgłos uzyskała nowela Konstantego Mariana Górskiego "Biblioman", traktująca o daremnym poszukiwaniu utworu, który by w kongenialny sposób oddawał wstrząs wywołany utratą niepodległości. Współcześni nam historycy piśmiennictwa doszukują się winy w nieporadności języka literackiego doby Oświecenia. Przywykły do przekazywania treści informacyjnych, z natury rzeczy pragmatycznych, okazywał się on mało sprawnym narzędziem, kiedy szło o przedstawianie stanów subiektywnych i emocjonalnych. Wielka narodowa tragedia, jaką były rozbiory, stanowiła dla nich ,,nowe wyzwanie językowe, którego nie potrafili podjąć" (Marek Nalepa).

Pogląd ten spotkał się z krytyką ze strony innych badaczy. Do wysuwanych przez nich obiekcji dodałbym i to, że z doniosłych wydarzeń historycznych ostatnich stuleci jedno tylko (powstanie listopadowe) doczekało się niemalże w "ekspresowym" tempie arcydzieł, napisanych na Wielkiej Emigracji. Natomiast nasza literatura piękna nie pokwitowała nimi takich dat, jak pierwsze (1918) i drugie (1989) odzyskanie niepodległości. Skoro kolejny rozbiór Polski (1939) również nie doczekał się utworu na miarę tego wydarzenia, to może i brak arcydzieł po 1795 roku uznamy za przynajmniej częściowo wyjaśniony? Tak często wówczas przez poetów i działaczy politycznych wyrażany pesymizm był właściwy nie tylko elitom, skoro we wszystkich trzech zaborach bez większych oporów składano po kościołach przysięgi wiernopoddańcze, zapewniające o lojalności wobec nowych władców.

Można rzeczywiście powiedzieć, że czyniono tak ze strachu, podobnie jak w naszych czasach terror skłaniał wielu Polaków do udziału w ,,wyborach", które w październiku 1939 proklamowały wejście mieszkańców tzw. Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy w skład narodów ZSRR. Byłaby to wszakże tylko część prawdy. Po przegranej kampanii wrześniowej Polacy pozostawali pod wrażeniem świeżo poniesionej klęski, ale i z perspektywą stosunkowo rychłej zmiany ich losu na lepszy. Anno Domini 1795 Sarmaci nie mogli żywić podobnych złudzeń. Wielu z nich było zresztą świadomych tego, iż podzielenie się zaborców polskim łupem wiąże Petersburg, Berlin i Wiedeń łańcuchem solidarności, tak niebezpiecznym dla naszych aspiracji narodowych. Ponadto po roku 1795 pozostawała w świeżej pamięci nie jedna, lecz dwie poważne klęski, poniesione w walce o niepodległość: wojna polsko - rosyjska z 1792 r. oraz powstanie kościuszkowskie. ,,Po pogromie maciejowickim, zdobyciu Warszawy, rzezi na Pradze, wywiezieniu króla do Grodna i ostatnim rozbiorze- rozpacz ogarniała jednostki, były liczne wypadki samobójstw, wielu postradało zmysły? - pisał Ludwik Dębicki.

Przysięgi wiernopoddańcze łatwiej było zresztą składać naszej szlachcie po 1795 r., aniżeli Polakom, którzy w 1939 r. znaleźli się pod okupacją hitlerowską i sowiecką. W obu "zaborach" byli pozbawieni nie tylko jakichkolwiek praw osobistych i obywatelskich, ale i prawa własności. Tymczasem przywileje stanowe szlachty zostały uznane zarówno przez władze austriackie, jak pruskie. W zaborze rosyjskim zaś zachowano w znacznym stopniu istniejące tam przedtem instytucje samorządowe. Po latach Julian Ursyn Niemcewicz napisze: ,,Rząd zostawił nam jeśli nie rzetelność swobody, to przynajmniej mamiące ich iluzje: sejmiki i wolne obieranie sędziów, dawne prawa ojczyste, sądownictwo (...), słowem, wszystko w języku polskim ".

Nam przecież pozostały ojczyste swobody,
Te same mamy prawa i te same grody -

pisał Kołłątaj. Opowiadano sobie nawet, jakoby właściciele niektórych posiadłości, położonych na głębokiej prowincji, dopiero w parę lat po trzecim rozbiorze dowiedzieli się, iż przeszli pod berło carów...

Przytaczane powyżej wypowiedzi Karpińskiego, Czackiego czy Kołłątaja są dziś znane jedynie dość wąskiemu kręgowi badaczy. W historycznej pamięci następnych generacji Polaków bijący z tych opinii pesymizm został skutecznie zagłuszony słowami ,,Mazurka Dąbrowskiego", który z czasem stał się hymnem narodowym. Wszyscy wiemy, że wyraża on wiarę w odzyskanie niepodległości i to dzięki własnej szabli. Jest rzeczą oczywistą, że do jego słów pełnych nadziei, a nie do poezji powstałej w kraju po 1795 r., nawiążą nasi poeci i pisarze czasu II wojny światowej. W ,,Marszu drugiego korpusu" Jana Lechonia już na samym początku został wspomniany ,,Mazurek Dąbrowskiego". Ten piękny wiersz posiada optymistyczne zakończenie, któremu nie sprostała historia:

I niosą dniem i nocą sztandary niezdarte,
I przejdą, przejdą Tyber i Wisłę, i Wartę.

Mato kto jednak zastanawia się nad zawartym w naszym hymnie zapewnieniem, iż "będziem Polakami'' dopiero wtedy, gdy przejdziemy owe rzeki. Wyjaśnił to już w przekonujący sposób Ignacy Chrzanowski przypominając, że dla ludzi doby Oświecenia idea narodowości była związana z zachowaniem niepodległego państwa. I to tak ściśle, że bez jego istnienia "nie pojmowano istnienia narodu". Stąd brała się owa rozpacz, trudna dziś dla nas do pojęcia. Dla Czackiego oraz jemu podobnych rozbiory Rzeczypospolitej oznaczały rychłą zagładę panującego w niej języka, a tym samym i Polaków.

Szermierze oświeceniowych reform wpadli tu poniekąd we własne sidła. Ich marzeniem była Polska etnicznie jednolita, czemu miała służyć przymusowa niejako asymilacja Rusinów i Żydów. "Nakazać prawem, żeby Żydzi gadali inaczej, niż gadają teraz, nie można. Ale mowa ich zgaśnie sama przez się, jeśli nie będzie można Żydom używać innego pisma, tylko w krajowym języku" - twierdził Michał Butrymowicz. Umiejętność czytania (i pisania!) po polsku miała być niezbędnym warunkiem dopuszczenia Żydów do zawarcia małżeństwa (notabene, gdyby wymóg ten rozciągnięto na uboższe mieszczaństwo i polskich chłopów, to lwia ich część nie mogłaby nigdy zawrzeć ślubu).

Już w 1789 r. Tadeusz Kościuszko pisał, że należy przyzwyczajać chłopów ruskich do używania polszczyzny. W tym też języku miały się toczyć obrady sądowe oraz odbywać nauczanie na wszystkich jego szczeblach. Z czasem w ,,Rusinów", pisał Kościuszko, wejdzie duch polski, ,,za nieprzyjaciela sądzić będą potem tego, który by nie umiał języka narodowego". Chłopi ci zaczną nienawidzieć Moskala, Prusaka czy Austriaka, tak jak dzisiaj Francuz nie cierpi Anglika czy Niemca. Jeżeli więc przedstawicieli naszej elity tak bardzo załamało wymazanie ich ojczyzny z politycznej mapy kontynentu, to również i z tego powodu, iż oczekiwali od zaborców takiej polityki, jaką sami zamierzali prowadzić w zreformowanym państwie. Nazwijmy rzecz po imieniu: polityki przymusowej asymilacji.

Dość rychło wszakże otrząśnięto się z tych nastrojów. Ekspansja napoleońskiej Francji i powstanie u boku Napoleona polskich formacji militarnych wzbudziły nadzieje na rychłą odbudowę własnej państwowości. Nadzieje te zostały uwieńczone częściowym sukcesem w postaci Księstwa Warszawskiego. Już wcześniej jednak naczelnym hasłem warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk stało się przekonanie, że nie upadek państwa, lecz zagłada mowy ojczystej decyduje o zniknięciu narodu: ,,póki języka, póty i imienia polskiego". Chętnie przypominano, że cala szlachta posługiwała się tym samym językiem. Stąd też m. in. dość długo postulowano odbudowę Polski w granicach sprzed I rozbioru. Jeszcze w roku 1921 wielu polityków uznało granice wyznaczone przez traktat ryski za haniebny kompromis, wyrażający się w szkodliwej i niepotrzebnej rezygnacji z Białorusi.

Jest rzeczą oczywistą, że zarówno trzeci rozbiór Rzeczypospolitej, jak i ponowny podział Polski w 1939 r., nie mogły zyskać akceptacji Polaków. To samo dotyczyło początkowo granic wytyczonych pod dyktatem Kremla w 1945 r. Jak się wydaje jednak w chwili obecnej, po raz pierwszy chyba od 1772 r., lwia część Polaków nie zgłasza już żadnych pretensji terytorialnych pod adresem swoich sąsiadów. Co nie znaczy wszakże, aby groźba powtórzenia się rozbiorów nie weszła do ideowego arsenału naszej narodowej nerwicy. Dbała o to bardzo propaganda peerelowska w momentach kryzysów politycznych, przypominając, że niepodległość nie została nam dana raz na zawsze. Widmem kolejnych rozbiorów nadal lubią epatować swoich i polskich czytelników dzienniki rosyjskie, zwłaszcza organy skrajnie prawicowe.

Porównując rok 1795 i 1939 winniśmy mimo wszystko cieszyć się z faktu, że podczas, gdy po trzecim rozbiorze Polacy musieli czekać aż 123 lata na wojnę między zaborcami, stanowiącą niezbędny warunek odzyskania niepodległości, to po pakcie rozbiorowym Ribbentrop - Mołotow (faktycznie: Hitler - Stalin) wybuchła ona już po upływie 22 miesięcy!

"Apokryf" nr 15 za 1999 r.

NG 36 (472)