Beata Garnytë

W trosce o dobro ogółu

W każdym bez wyjątku społeczeństwie są zarówno ci, którzy myślą wyłącznie o własnej karierze i pieniądzach, jak też i ci, którzy walce o dobro ogółu poświęcili całe swe życie. Tych ostatnich znaleźć jest o wiele trudniej, nikt jednak nie zaprzeczy wagi ich pracy.

Śmiem twierdzić, że jedną z takich niestrudzonych społeczników jest pani Teresa Oleszkiewicz, która zgodziła się opowiedzieć nam o swym, często niełatwym, życiu.

Pani Teresa, z domu Oleszkiewicz, urodziła się w roku 1941 we wsi Wojwodziszki (rejon wileński). Jak sama wspomina, dzieciństwo nie należało do najłatwiejszych, a to zarówno ze względu na toczącą się wówczas wojnę, jak i nie mniej trudne czasy powojenne, kiedy to mieszkańcy podwileńskich wsi znaleźli się w całkiem nowej sytuacji - zmieniły się wówczas nie tylko granice, lecz i ustrój, oni zaś, nie zrzekając się obywatelstwa polskiego, zostali nazwani obywatelami Związku Radzieckiego. W tych też nowych warunkach musieli odbudowywać zrujnowaną gospodarkę... Tymczasem zaś w rodzinie prócz pani Teresy było 5 jej rodzeństwa.

Szkołę podstawową, która w owe czasy liczyła 7 klas, pani Teresa ukończyła w Mazuryszkach, po czym zaczęła uczęszczać do szkoły średniej w Suderwie, która od Wojwodziszek oddalona o 7 km. Tam jednak pani Teresa uczyła się tylko przez rok, gdyż szkoła ta ze względu na zbyt małą liczbę uczniów została zamknięta. "Bardzo chciałam się uczyć, ale wówczas nie miałam takiej możliwości. Autobusy nie jeździły, żadnej zaś innej szkoły w pobliżu nie było. Można było co prawda uczyć się w mieście, ale wówczas trzeba byłoby wynajmować mieszkanie, a na to nie było nas stać. Tak więc zaczęłam pracować" - opowiadała o minionych czasach pani Oleszkiewicz.

Pierwsze dwa lata pani Teresa przepracowała w rolnictwie, później za namową koleżanki zaczęła pracować w fermie jako dojarka. Już od roku 1951 działały na tych terenach kołchozy. "Pamiętam, jak przyszedł ojciec i powiedział do mamy: "Wiesz, kołchozy organizują. Teraz będziemy ze wspólnego kotła jedli" - wspomina pani Teresa.

Pracę w fermie pani Teresa wspomina jako znojny trud, tym bardziej, że nie była do niego przygotowana, gdyż miała zaledwie 18 lat. "Pierwsze lata były bardzo ciężkie - pracy było w bród, a wypłaty małe. Wszystkie prace musiałyśmy wykonywać ręcznie - doić, karmić i poić krowy... A do tego jeszcze pasze należało samym przyszykować. By zdążyć na czas do pracy, wstawać musiałam o 3 nad ranem i w deszcz i w mróz pieszo iść 2 km. Na początku myślałam, że nie wytrzymam, ale jakoś się przyzwyczaiłam. W ciągu 5 lat nie miałam ani jednego dnia wolnego, nie wiedziałam też, co to takiego urlop. Satysfakcja z pracy przyszła dopiero później, kiedy to podwyższono nam płace, dano urlopy" - wspomina pani Teresa.

Teresa Oleszkiewicz w tamtym okresie była jedną z najlepszych dojarek. Za swą pracę niejednokrotnie została odznaczona nagrodami, jak też otrzymała skierowanie do średniej specjalnej szkoły partyjnej, po której ukończeniu otrzymała dyplom ekonomisty-organizatora. Pracowała początkowo jako brygadzista w fermie, później jako statystyk i bibliotekarka.

Niestety, nie towarzyszyło temu szczęście rodzinne. Jej małżeństwo się rozpadło i pani Teresa powróciła do swego panieńskiego nazwiska - Oleszkiewicz. I tu jest najlepszy przykład paradoksów, których nie brakuje w naszym życiu. Czy to za sprawą fatalnej pomyłki, czy też taka, a nie inna polityka biurokratów sprawiła, że po odzyskaniu przez Litwę niepodległości i wymianie paszportów nazwisko pani Teresy zostało wypaczone i zapisane jako Aleškevičiűtë. Chcąc to zmienić trzeba pokonać prawdziwy biurokratyczny labirynt, w tym też odnaleźć w archiwum metryki urodzenia nie tylko rodziców, lecz również dziadków. Jak stwierdziła jednak pani Teresa, miała ona wówczas inne, o wiele ważniejsze sprawy na głowie, zlitwinizowana zaś forma nazwiska nie zmienia faktu, że jest i czuje się Polką.
Znana i ceniona za swą pracę pani Teresa w ciągu wielu lat była deputowaną do Bujwidzkiej Rady Gminnej. Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości podjęła się działalności społecznej. Była m. in. uczestniczką spotkania, podczas którego podjęto decyzję o powołaniu Społeczno-Kulturalnego Stowarzyszenia Polaków na Litwie. Nieco później, w roku 1994 założyła koło ZPL w Ciechanowiszkach, którego została obrana prezesem. "Koło nasze liczyło około 100 członków. Mogło ich być, oczywiście, więcej, ale tylko na papierze. Wystarczyłoby wpisać na listę członków dzieci i starców. Starałam się pracować z tymi, którym sprawa polska nie jest obojętna" - mówiła pani Oleszkiewicz.

A pole do popisu miała szerokie. Jak i na całej Wileńszczyźnie, był tu jeden ogromny problem, związany z przywróceniem praw do ziemi swych przodków. "W naszej gminie z łatwością można było zostać nie tylko bez pracy, ale i bez kawałka ziemi, co oznaczałoby, że wiele rodzin zaczęłoby głodować". Ziemia od rolników odbierana tu była trzy razy. Zdarzyło się nawet, że zostali oni nazwani mieszkańcami miasta, gdyż "ożeniono" ich zaocznie ze stołecznym sowchozem "Paneriai", a miało to miejsce w czerwcu 1990 roku. Wtedy jednak po licznych skargach i protestach udało się cofnąć tę decyzję. Inna sytuacja była nieco wcześniej, kiedy to kołchoz im. Kalinina, w którym pracowała pani Teresa, przyłączono do Bujwidziskiego Sowchozu - Technikum. "Nie chcieliśmy tego, ale nikt nie pytał nas o zdanie" - mówiła pani Teresa. Najgorsza sytuacja, zdaniem pani Oleszkiewicz, zapanowała za czasów A. Merkysa. "Niemożliwe jest wręcz opisać, ile zdrowia kosztowały próby obrony naszej ziemi żywicielki. Myśmy przecież nie chcieli cudzego - tak, jak i pozostali obywatele Litwy chcieliśmy odzyskać swoje - ziemię zroszoną potem naszych przodków" - pisała w jednym z listów, skierowanych do "Respubliki" pani Teresa. "Niestety, nie mogę powiedzieć, że to się nam w pełni udało. Doszłam nawet do przekonania, że istniejąca ustawa przyjęta została z myślą nie o ludności miejscowej, osiadłej na tych terenach z dziada pradziada, lecz o przybyszach z innych rejonów Litwy. Oni bowiem często jako pierwsi otrzymują tu ziemię, my zaś słyszymy, że dla nas jej nie starcza" - z goryczą rozważała pani Teresa.

Pani Teresa Oleszkiewicz nie ukrywa, że niejednemu pomogła odzyskać ziemię - jednym pomogła napisać podanie, innym udzieliła kilku cennych rad. Nie pomogła jedynie sobie. "Walcząc o dobro ogółu zdobyłam nie tylko przyjaciół, lecz również wrogów. Jako jedyna też z naszej wsi swe prawo do ziemi musiałam udowadniać w sądzie. Jak i wszyscy mieszkańcy naszej wsi, złożyłam dokumenty w gminnej służbie reformy rolnej. Oczekiwałam, kiedy przyjdzie odpowiedź z archiwum. Wówczas jednak powiadomiono mnie, że dokumentów tych w archiwum nie ma i żebym sądownie, przy pomocy świadków udowodniła prawo do własności. Pierwszy mój sąd odbył się jesienią 1993 roku. Udało mi się wówczas ustalić liczbę hektarów, granice ziemi. Ostateczną decyzję wstrzymano jednak ze względu na to, że nie było metryki śmierci dziadka.

Podczas procesu sądowego słyszałam, jak p. Naus tłumaczył sędzinie p. Cykocie, gdzie stał dom, ile było ziemi, jak szły granice. Dla mnie to jednak było tajemnicą, sama bowiem żadnych dokumentów nigdy nie widziałam. Co prawda przed rokiem zaniosłam testament, jednak wówczas pracownicy służby rolnej go nie przyjęli, powiedzieli tylko, że ten dokument jest ważny, ale niech będzie u mnie.

W lutym (1994 r.) odbył się kolejny sąd, tym razem na uzyskanie metryki zgonu dziadka. Gdy metrykę tę otrzymałam, zaczęłam znów ubiegać się o swą własność. Wtedy jednak z ust pani sędziny usłyszałam, że mam czekać na zawiadomienie. Chcąc jednak sprawę doprowadzić do końca, nie czekając na ten papierek zachodziłam do sądu. Tam też w maju dowiedziałam się, że moje dokumenty oddane zostały do samorządu na komisję ekspertów. W samorządzie jednak ich nie znalazłam, dlatego też znów wróciłam do sądu. Okazało się, że już 18 maja dokumenty te miały być rozpatrzone w sądzie, ja zaś nie otrzymałam żadnego zawiadomienia o tym. Do rozprawy jednak nie doszło, gdyż dokumenty oddano na ekspertyzę. Wówczas jeszcze raz poszłam do gminnej służby rolnej, tym razem również na wszelki wypadek wzięłam ze sobą testament dziadka, wcześniej uważany za niepotrzebny. Tym razem chętnie go przyjęto, powiedziano nawet, że mając ten dokument nie jest potrzebna nawet metryka śmierci dziadka. Co o tym myśleli przed rokiem?" Pani Teresa tak pisała w liście do "Kuriera Wileńskiego" w roku 1994: "Wyłania się pytanie - na podstawie jakich dokumentów komisja ekspertów ma ustalać moje prawo do własności" Dokumentów z archiwum nie ma, testament też jakoby nie jest ważny według słów pracowników służby rolnej, dwa sądy bezskuteczne? Czy w tym nie kryje się jakaś zagadka?"

Sprawę tę udało się jednak załatwić. Pani Teresie bowiem i 4 jej krewnym przyznano prawo do 3 ha ziemi, a nawet ją odmierzono. Została jedynie drobnostka - zarejestrowanie dokumentów w odpowiednim urzędzie. Pani Teresa ma nadzieję, że nie wyłonią się tu jakieś nowe problemy.

A tymczasem te kilka arów, które otrzymała, są w skromnym gospodarstwie pani Teresy nie lada wsparciem. Emerytura bowiem w wysokości 220 Lt pozwala jedynie na skromne bytowanie, poza tym z tego zimą musi opłacić ogrzewanie jednopokojowego mieszkania. Do niedawna pani Teresie przysługiwały jeszcze pewne ulgi. W tym roku zostały one zniesione, a więc opłaty wzrosną. Emerytura natomiast pozostanie bez zmian.

Mimo tych trudności, pani Teresa nie zrezygnowała jednak z działalności społecznej. Przestała być prezesem koła w Ciechanowiszkach i założyła inne, nieco mniejsze, o nazwie "Jutrzenka". Wierna pozostała swemu życiowemu credo, wyrażonemu w liście opublikowanym w "Kurierze Wileńskim" 8 czerwca 1994 roku: "Nie mogę być obojętna wobec ludzkiej krzywdy, której w naszej gminie jest wiele. Nie mogę zgodzić się z niesprawiedliwością, oszustwem, bezprawiem. Czasami trzeba powiedzieć prawdę w oczy, która dla innych jest gorzka. Pomóc bezradnemu, pokrzywdzonemu, uważam za swój obowiązek".

Na zdjęciach: pani Teresa Oleszkiewicz; po wręczeniu nagród (pierwsza od prawej Teresa Oleszkiewicz).

NG 37 (473)