Prof. Andrzej Targowski

Obserwacje z USA

Umarł król, niech żyje kól (ale który?)

Targowski Andrzej, Stanisław ur. 9. IX. 1937 r. w Warszawie; jako dziecko ranny w Powstaniu Warszawskim, informatyk, politolog i historyk, profesor. Jest absolwentem Gimnazjum im. T. Reytana w Warszawie i Politechniki Warszawskiej w 1961 r. Pracę doktorską na temat "Warunki optymalizacji systemu przetwarzania danych w układzie przedsiębiorstwo-centrum" obronił na Politechnice Warszawskiej w 1969 r.. Sprowadził pierwsze komputery IBM do Polski w 1966 r. Opracował I Program Rozwoju Informatyki na lata 1971-75 i go realizował jako z-ca dyr. gen. Krajowego Biura Informatyki w latach 1971-74. W styczniu 1980 wyjechał z Polski zaangażowany przez firmę Polservice do pracy w Meksyku, skąd uciekł do USA, gdzie uzyskał prawo azylu. Podjął działalność publicystyczną w "Nowym Dzienniku" (Nowy Jork), "Dzienniku Związkowym" (Chicago), "Gwieździe Polarnej" (Stevens Point w Wisconsin), "Nowym Kurierze" (Toronto), "Tygodnik Polski" (Detroit) i w Polsce po 1997 r. : w "Rzeczypospolitej?, "Polsce Zbrojnej" i "Życiu Warszawy". Pod jego redakcją lub autorstwa ukazał się cały szereg politologiczno - historycznych książek. Od 1980 r. jest profesorem zwyczajnym informatyki na Western Michigan University. Jest autorem ok. 100 publikacji naukowych, w tym 40 po angielsku i ok. 150 felietonów po polsku. Jest wiceprezesem Information Resource Management Association od 1995 r., która skupia informatyków z 40 państw. Jest członkiem Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce. Od września 2000 r. jest wiceprezesem Rady Porozumiewawczej Badań nad Polonią. Żona Irmina jest dr med., ma troje dzieci: Stanisław, Jacek-John i Agnieszka. Odznaczony Złotym Medalem za Obronność Kraju w 1998 r. i Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczpospolitej


Wynik amerykańskich wyborów jest ciągle nierozstrzygnięty. To wskazuje, że kandydaci byli przeciętni, bowiem dobre czasy nie wymagają wybitnych mężów stanu, a wyborcy do ostatniej chwili nie wiedzieli kogo wybrać.

W trudnych czasach pełnię władzy mieli demokraci, czyli socjaliści, a obecnie w dobrych czasach, kiedy wszyscy chcą się dorabiać, pełnię władzy w Białym Domu i Kongresie przejęli republikanie. Demokraci od razu chcą dzielić "bochenek", natomiast republikanie najpierw chcą go powiększyć i mają czas na jego dzielenie, bowiem "syty nigdy nie zrozumie głodnego." Jest dobry moment, aby zastanowić się, co może oznaczać dla Ameryki wybór każdego z kandydatów i jakie wynikają z tego wnioski dla demokracji.

Scenariusz I. Wybory wygrał George W. Bush po bezprecedensowym przeliczaniu głosów decydujących o liczbie elektorów na Florydzie, aczkolwiek najwięcej głosów powszechnych otrzymał Al. Gore.

Zwycięstwo Busha oznacza powrót do moralnego stylu prezydentury, która będzie promować rozwój gospodarczy kosztem opiekuńczej roli państwa, położy nacisk na unowocześnienie uzbrojenia, w tym na rozwój systemu przeciwrakietowego, nauki i techniki. Mający pełnię władzy Prezydent zreformuje państwo w kierunku zmniejszenia roli rządu federalnego na rzecz władz stanowych i lokalnych, czyli zdecentralizuje rządzenie i przesunie je bliżej obywateli. Zadecyduje o tym m. in. obsada sędziów w sądzie najwyższym. W polityce zagranicznej nastąpi zwrot w kierunku twardszej linii wobec Rosji i Chin, na czym, w krótkiej perspektywie czasowej, może zyskać Polska, bowiem jest państwem granicznym. USA nie będą policjantem świata, raczej skupią się na obronie wyłącznie własnych interesów. Tym samym zmniejszą wydatki budżetowe i liczbę nieprzyjaciół w świecie.

Scenariusz II. Wybory wygrał Al. Gore, demokrata, po bezprecedensowym przeliczaniu głosów decydujących o liczbie elektorów na Florydzie. Jest to status quo, czyli równowaga między władzą wykonawczą i legislacyjną, jak za prezydentury B. Clintona. Prezydent Gore usprawni edukację i świadczenia socjalne oraz utrzyma silną władzę rządu federalnego, będzie popierał rozwój biznesu, ale nie kosztem pracowników. W polityce zagranicznej utrzyma rolę USA jako policjanta świata, czyli będzie z bronią w ręku bronił praw człowieka na świecie. W stosunkach z Rosją i Chinami będzie bardzo giętki, skłonny do ustępstw, aby nie powiększać konfliktów w świecie. W Europie będzie popierał rozszerzenie NATO, bowiem tak sobie życzą jego etniczni wyborcy. Prezydent ten będzie skrępowany przez republikański Kongres, czyli w praktyce będzie prowadził politykę centrową, może i dobrą dla Ameryki, a także i świata.

Wnioski. Wybory w USA to lekcja, jak walczyć o władzę w kraju demokracji. Wybory trwają ponad rok, ponieważ są poprzedzane prawyborami. W tym długim i kosztownym procesie rodzą się programy wyborcze, które w interakcji z wyborcami są stale ulepszane. Natomiast szeregi kandydatów przerzedzają się w miarę jak przegrywają w prawyborach w kolejnych stanach. W rezultacie wiodący kandydat, biorąc udział w setkach spotkań, nabiera doświadczenia i uczy się prezydenckiej polityki. Tak było z George W. Bushem, który wszedł do wyborów jako mało doświadczony polityk, a ukończył je w stylu rasowego, doświadczonego polityka.

Europejczycy krytykują amerykański system wyborczy, uważają, że jest za długi i za kosztowny, ale Amerykanie uważają, że jest on składową ich demokracji, która jest uprawiana w świecie najdłużej oraz bez przerwy. W 2000 r. wybory na wszystkich szczeblach kosztowały 3 miliardy dolarów, czyli ekwiwalent 1-tygodniowego Produktu Krajowego Brutto Polski.

Amerykanie są pragmatykami i nie lubią iluzorycznych wyborów, takich jak np. mają miejsce w Polsce. W listopadzie nie tylko wybierano prezydenta, ale wybierano także senatorów, kongresmenów, gubernatorów, stanowych kongresmenów, radnych miast, sędziów, prokuratorów itd., słowem tych wszystkich polityków, których kadencje wygasną pod koniec tego roku. Jest to prawdziwa walka o władzę nie tylko w Białym Domu, ale też w kongresie, senacie i władzach lokalnych - samorządowych.

Dla porównania w Polsce w październiku odbyły się wybory prezydenckie, które były pozorowaną walką o władzę. W Polsce prezydent jest figurantem, na ironię losu wszyscy kandydaci prezentowali programy, jakich nie są w stanie wprowadzić w życie. Co gorsze, większość z nich nie identyfikuje się z żadnym programem partii. A. Kwaśniewski dystansuje się oficjalnie od SLD (choć z niej pochodzi), A. Olechowski w ogóle nie posiadał poparcia żadnej partii, UW-partia będąca mózgiem polskiej transformacji, nie miała swego kandydata, który mógłby zweryfikować swój program w społeczeństwie, nawet M. Krzaklewski promował program, który nie jest programem całego AWS, bowiem ugrupowanie to nie wypracowało takowego. Nawet polityk ten nie był popierany przez większość partii wchodzących do AWS, był więc politykiem, który prawdopodobnie nie wygrałby prawyborów w stylu amerykańskim we własnej partii. I to jest paradoks polskiej polityki, która w porównaniu do amerykańskich wyborów musi się wiele nauczyć i przetransformować, aby Polak miał przekonanie, że jego głos ma jakieś praktyczne znaczenie.

W tej pozorowanej polskiej polityce tkwiźródło korupcji tak finansowej, jak i moralnej, bowiem politycy są nie rozliczani przed wyborcami, tak jak w Ameryce. O ich miejscach na listach wyborczych decyduje lojalność wobec kierownictwa partyjnego, a nie wobec tych, którzy na nich głosowali.

NG 48 (484)