LILIANA NARKOWICZ

W nawiązaniu do publikacji "Nie będę powalonym drzewem"

I było gniazdo rodzinne...

Panią Leokadię poznałam na imprezie, zorganizowanej z okazji 10-lecia pionu polskiego w Szkole Średniej na Lipówce.

" Wprost pąsowa jestem ze szczęścia - powiedziała-, że ta ziemia, przed wojną będąca własnością moich rodziców, nie poszła na marne." Jak i wielu prawowitych właścicieli próbowała odzyskać swoją ojcowiznę. Najbardziej zależało na skrawku ziemi, gdzie było gniazdo rodzinne dziadków i miejsce narodzin ojca Franciszka Drożdży. Ileż się nachodziła obijając progi urzędów, próbując przełamać obojętność i bezduszność osób siedzących za biurkiem. Niestety, ziemia została sprzedana inwestorom zagranicznym, więc w tym samym miejscu już nie dostanie. Za czasów sowieckich też straciła kawałek ojcowizny i 150 własnoręcznie posadzonych i już odchowanych drzewek owocowych. Wszystko zlikwidowano za jednym zamachem budując drogę. Owszem, rozumie taką potrzebę, ale żeby w zamian otrzymać tylko 20 setnych hektara...

Dzieciństwo miała pogodne i dostatnie. Rodzina była zgodna , liczna (dziesięcioro dzieci). Ojciec był urzędnikiem na kolei, właścicielem parceli na Lidzkim Trakcie ( tu stał dom jej pradziadków), obecnej ul. Ţirniř i Bylinach (miejsce lokalizacji szkoły na Lipówce). Zamiast dzisiejszego budynku stała "murowanka", w której trzymano około 20 koni : do pracy, jako siłę pociągową i... dla kaprysu ojca. Lubił te zwierzęta. A i dorożka zawsze w rodzinie była.

Jakże mogła nie pamiętać 1936 r.? Obchodziła właśnie swoje dziesiąte urodziny. Na Rossie złożono serce Marszałka Piłsudskiego. Społeczność polska z potrzeby serca i dla upamiętnienia tego historycznego faktu powzięła decyzję w sprawie budowy szkoły na Lipówce. Rodzice - Franciszek i Katarzyna z Tomaszewiczów Drożdża - postanowili poświęcić murowankę: co w końcu ważniejsze, konie czy los dzieci. Miasto na wyciągnięcie dłoni, do Ostrej Bramy blisko, wygodna droga.

"Miałam tylko dziesięć lat - opowiada pani Leokadia- , więc trudno wymagać, bym pamiętała o wszystkim... O uroczystościach na Rossie wiedziałam dobrze, gdyż moje dzieciństwo upływało pomiędzy dwoma pobliskimi cmentarzami - na Lipówce i Rossie. Jako uczennica Publicznej Szkoły Powszechnej nr 3, mieszczącej się w budynku dzisiejszej Filharmonii przy ul. Ostrobramskiej, miałam obowiązek wraz z koleżankami zmieniać kwiaty w kościele św. Teresy, gdzie w ścianę była wmurowana (1935) urna z sercem Józefa Piłsudskiego, skąd powędrowało na Rossę. Pamiętam to nieprzebrane morze kwiatów i to jakich. Co od serca, to od serca.".

.. Budowali więc nową szkołę. W pamięci dziecka utrwaliły się entuzjastyczne, uśmiechnięte twarze. Dużo ludzi przy pracy, niezliczona ilość koni. ... "Solidni ludzie, rzetelni, a nie tylko pracowici. Obok biegła brukowana droga, kamienie wozili z daleka, nosili w rękach, harowali, ale bruku nie rozebrali..." Każdy pomagał czym mógł. Od ojca dowiedziała się, że pan Brzozowski, imienia, niestety, nie pamięta , swoje konie również "na roboty wysłał". Może ktoś z tej rodziny jeszcze mieszka w Wilnie i mógłby powiedzieć coś więcej na ten temat.

Siedmioklasowa Publiczna Szkoła Powszechna nr 3 im. Bolesława Prusa rozpoczynała swój codzienny dzień od wspólnego gromadzenia się w auli, dokąd wchodziło się parami, odmawiano pacierz ze wzrokiem skierowanym na wnękę, w której stała piękna figura Matki Boskiej. Była to szkoła wyłącznie dla dziewcząt. Ubranka nosiło się granatowe. Nazaretański fartuszek i biały kołnierzyk był atrybutem obowiązkowym. Na beretach - orzełek, u którego stóp z lewa była literka B (Bolesław), z prawa - P (Prus). Nosiło się ze sobą dwie "torebki" : na kapcie i na kanapki. W szatni , jak i w całej szkole, panował idealny porządek , było oznaczone miejsce na płaszcze, buty i... parasolki.

... Pani Leokadia podaje mi Świadectwo Szkolne za pierwsze półrocze lat 1935-36. Okazuje się, że "Drożdżówna Leokadja ur. w 1926r., wyznania rzymsko-katolickiego" miała i takie lekcje, jak "ćwiczenie cielesne". Domyślam się, że chodzi o wychowanie fizyczne, a jednak nie mogę ukryć swojego uśmieszku...

Dyrektorką szkoły była Janina Szafiejówna. Młoda, "dystyngowana, piękna i honorowa" . Kiedy przechodziła korytarzem, dziewczynki zamierały ze strachu. Wspaniały był to człowiek, życzliwy. Po tragicznej śmierci siostry pani Leokadii, czternastoletniej Kasi cała szkoła stawiła się na Rossie, z kierowniczką na czele. Pani Szafiejówna miała na tym cmentarzu groby rodziców. Ilekroć tu była, pamiętała o swojej uczennicy. Po wojnie wyjechała do Polski (przed kilku laty zmarła w Poznaniu), ale przyjeżdżała do Wilna na Zaduszki. Kiedyś odwiedziła już zamężną Leokadię, i choć była już dorosła, respekt dla dyrektorki pozostał.

Do szkoły podwożono Lodzię dorożką. Czasem chodziła pieszo. W maju 1935r. ( w miesiącu i roku śmierci Marszałka) przystąpiła do Pierwszej Komunii św. w kościele św. Teresy (świadectwo przechowuje jako najdroższą pamiątkę z "tamtych lat"). To jeden z powodów, że o Rossie i Piłsudskim "wiedziała i pamiętała".

Szkoła nie miała problemów z dyscypliną. Wewnętrznej organizacji i porządku uczono tu dziewczynki od pierwszych dni pobytu w jej murach. M. in. prócz nauczycielek dziewczynki darzyły szacunkiem lekarkę, dentystkę oraz higienistkę.

Opiekunką oddziału roku szkolnego 1935-36 była pani Szukscianka. Pani Umizierska z kolei uczyła przyrody i geografii, pani Liksza - arytmetyki, a pani Banielówna - śpiewu. Do dziś dnia , co jakiś czas, powraca melodia śpiewanej wówczas ?"Jedzie, jedzie na Kasztance..." Swoją drogą ciekawe jest, że wszyscy wiedzą, iż Marszałek miał ulubionego konia - Kasztankę, a że miał ulubione psy, nikt nawet nie wspomni...

Nauczycielkę od arytmetyki dziewczynki nazywały Likszanką. Wymagająca, poważna, umiejąca przekazać wiedzę. Pani Leokadia lubi wspominać incydent sprzed laty. Ot, sprzedaje sobie warzywa na ryneczku , a tu Likszanka jako klientka. "W zaawansowanym wieku, chyba nie pozna? - myśli pani Leokadia. Na pytanie " Ile płacę?" odpowiada zgodnie z ceną. "Dobrze policzyłaś?" - słyszy jak na lekcji. "Ależ to Pani uczyła mnie matematyki!? - wykrzykuje z oburzenia."Wiem, swoich uczniów poznaję z daleka?.

Berety z orzełkiem to cała historia. Wilno litewskie, jako dziecko nie wspomina dobrze. Nie rozumiała potrzeby zmuszania do nauki jęz. litewskiego, skoro wcześniej taki przedmiot po prostu nie istniał. Pamięta, że dziewczynki ze Szkoły im. Bolesława Prusa były zmuszone wówczas ukrywać orzełki pod czarną materią. Policja litewska, zwana przez miejscowych "kałakutasami" czyli "indorami", od noszonych szyszaków-hełmów, w kolorze granatowym z czerwonymi piórami. To była policja doborowa. Sami wysocy, dorodni, piękni chłopcy, jeden w jeden. Cóż, kiedy bezlitośnie chwytali dzieciakom za berety, chcąc zerwać i zniszczyć orzełki, nieraz zrywali berety razem z włosami. A jeszcze pamięta ból dotkliwszy, gdyż "kałakuci" potrafili porządnie zdzielić bananami nie tylko polskim dzieciom idącym lub powracającym ze szkoły. Cielesnych obrażeń doznawali ludzie, dzieci też, wychodzący np. z kościoła św. Teresy po zakończeniu nabożeństwa.

W 1940 r. Ministerstwo Oświaty Republiki Litewskiej wydało "Pażymëjimas" o zakończeniu szkoły podstawowej, w którym notabene zaznaczono, że "Drożdżaitë Leokadija przechodząc do pierwszej klasy szkoły średniej ma obowiązek składania egzaminu z języka litewskiego". Powyższe zaświadczenie zostało wydane dla panny "Drożdżaitë" dn. 15 czerwca 1940r. i opatrzone numerem 51.

Podczas wojny spłonął dom , w którym Leokadia Drożdżówna przyszła na świat. Zapalił się od pocisku. Tę chwilę pamięta doskonale. Wyjątkowo w te trudne dla wszystkich czasy rozkoszowali się rodzinną atmosferą i... ciepłem rozpalonego pieca. Dopiero przed chwilą włożono chleb, którego tak i nie udało się spróbować. Niewiele udało się uratować. Spłonęły też dokumenty, zdjęcia. Przez pewien okres gnieździli się w budyneczku nazywanym przez ojca "świrnem", tu przedtem trzymali zboże. Jakieś fatum jednak ciążyło nad tym miejscem. Z ogromnym trudem udało się dom odbudować po wojnie. A tu wybuch na kolei, kolejne zniszczenia, brzęk sypiących się szyb w oknach, z takim trudem zdobytych...

Głód po wojnie, nawet przysłowiowego cukru nie było. Więc radzili sobie na różne sposoby. Sadzili buraki cukrowe, tarkowali, zakopywali w garnku do ziemi, a po upływie odpowiedniego czasu dodawano do mąki robiąc np. wspaniały murzynek. Śpiewy, tańce przez całą noc i do upadłego, powszechny śmiech , wesele i ogromna życzliwość. Gdzie to teraz?...

Najwspanialszym kolegą od dzieciństwa był Staś Tabero. Razem bawili się, a potem chodzili na zabawy, spotykali się na prywatkach. Och, jak ludzie umieli się bawić. Więc nie było nad czym zastanawiać. Był człowiekiem wesołym, gościnnym, zaradnym. Prawdziwa opora w życiu kobiety, która ze spokojem mogła się poświęcić domowi. Wiele czasu poświęciła pracy w ogródku, między innymi kwiatom, które i dziś licznie co wiosnę sadzi. Przygotowywała smakowite posiłki. Wychowywała synów. Uśmiechem starała się witać każdy poranek, budzących się chłopaków, męża powracającego z pracy, często zaglądających sąsiadów, proszonych i nieproszonych gości. Czuła się szczęśliwa.

Dziś, choć już wdowa, a synowie mają własne domy, przy niej zamieszkał wnuk z rodziną, więc nie czuje się rozpaczliwie samotna. Czteroletnia prawnusia ma w sobie tyle życia i potrafi dać tyle szczęścia dla prababci, że pani Leokadia znów się uśmiecha. Tylko ona jedna wie, że za tym wszystkim kryje się nie tylko radość kobiety, żony, matki i człowieka. Dorożkę sprzedała. Wraz z odejściem najbliższego jej człowieka - męża- jakby odszedł ?świat, który nie wróci?.

...Na stole zjawiają się smakowite gołąbki. Pachnie grzybkami. Kawa ma być tylko ze śmietanką. "Jedzenie trzeba kochać" - mówi mi gospodyni. Takiego obfitego śniadania w swoim życiu nie pamiętam, ale z talerza zmiotłam wszystko. Stanisław Tabero - rodzina ma rodowód hiszpański- z wileńskich potraw najbardziej lubił kołduny.? Kupionych by do ust nie wziął -mówi pani Leokadia. Toż trzeba i odpowiednie mięso dobrać, i jak należy przyrządzić i ciasto dobre zagnieść, i ,co najważniejsze, gotować tyle, ile trzeba, ani mniej, ani więcej?. Rodzinka "do babuni" zwykle zjeżdża się tłumnie. Ogromny salon nie takie rzesze pomieszczał i dziesiątki obcasów w dziarskim tańcu wytrzymał. Specjałem rodziny są klopsy, nazwa "pyzy" czy "cepeliny" w tym domu się nie przyjęła. Święta, szczególnie Boże Narodzenie oraz Wielkanoc lubi "babunia" celebrować. Pamiętając te słodkie chwile w swoim rodzinnym domu stara się, by tradycji stało się zadość. Grudzień już na nosie, więc będzie szczupak faszerowany, karp zalewany , śledzik z grzybkami , śledzik z marchewką, pierożki z makiem oraz grzybami, uszka, bliny mączne na drożdżach posypane cukrem. Koronowym daniem jest podsyta , bo inaczej święta nie ma. Gospodyni starannie uciera mak, miesza go z miodem, dodaje wody. Do tego wrzuca każdy sobie śliżyki i wyłapuje później łyżką. Na ciepło duszona kapustka z grzybkami na oleju. Och, jaka dobra, na oleju. I koniecznie ciasto domowego wypieku. Dom nie byłby domem, gdyby ciasta kiedyś zabrakło. To już rodzinna tradycja, że zagniata je co sobotę, a nie tylko z okazji święta. Na Zaduszki prawosławni , których w tej okolicy dużo, przynoszą ciasto na groby zmarłych. Rozmawiamy więc o ... cmentarzach.

"Cmentarze - mówi pani Leokadia - to nasza pamięć . Ci ludzie nic nie mają prócz pamięci naszej..." Rossę odwiedza często. Tu spoczywają dziadkowie, rodzice, rodzeństwo, mąż, nauczyciele, przyjaciele , znajomi ...

Kiedy tu przychodzi, to ma wrażenie, że przychodzi na spotkanie z ludźmi bliskimi , kochanymi. Czuje, jakby została tu część życia: dzieciństwo, młodość. Odwiedza też groby rodzinne Piłsudskich, zawsze chwilkę zatrzyma się przed czarną płytą z napisem MATKA i SERCE SYNA. Tyle wspomnień...Pani od arytmetyki, "Likszanka," znalazła tu miejsce wiecznego spoczynku przed kilku laty. Pani od śpiewu - Banielówna, jeszcze wcześniej... Nigdy nie mija tych i wielu innych grobów w pośpiechu.

W tym roku na Zaduszki pani Leokadia Tabero zrobiła sobie piękny prezent - długi spacer pełen rozmyślań, powrotów do przeszłości. Lubi czasem sobie zanucić coś z dawnych lat. Tym razem wyjątkowo przypomniała sobie melodię, której Banielówna uczyła je w latach trzydziestych w Szkole Powszechnej im. Bolesława Prusa przy Ostrobramskiej :

"(...) Wtem się odezwał jakiś głos z podziemi
Co ty tu robisz między umarłemi?
Co ty tu robisz, czego się przechadzasz
i nam umarłym w spoczynku przeszkadzasz".

Opuszczam przytulny drewniany domek pełen ciekawych zakamarków, smaków i zapachów.

Przypomina mi się dom mojej śp. Babuni... Choć na dworze listopad, jeszcze kwitną spóźnione, bo rozpieszczone tej jesieni wyjątkowym słońcem, kwiaty. "Proszę zajrzeć jeszcze tu kiedyś... Dawno już nie oglądałam starych zdjęć, nie wracałam myślami do dzieciństwa..."- słyszę. Jeszcze kilka serdecznych słów , pocałunek w policzek , pożegnalny gest ręki... W oczach mam przedwojenne Wilno. W sercu czuję ciepło.

W domu staram się zanucić coś z tego, co śpiewała Lodzia Drożdżówna wraz z koleżankami pod czujnym okiem pani Banielówny... Mimowolnie sięgam po śpiewnik z tekstami z lat 1914-39

Nucę: "Czy to w dzień, czy o zachodzie płyniemy z biegiem fal. Płynie nasza łódź po wodzie, niesiona z wichrem w dal."

Na zdjęciach: przedwojenna dorożka rodziny Drożdżów1. Pani Leokadia (pierwsza z lewej) wraz ze swoją przyjaciółką KatarzynąŁopuć na dziesięcioleciu szkoły na Lipówce; 2. Pani Leokadia w Połądze - 1956 r.; 3. Zdjęcie rodzinne przed Ostrą Bramą, pierwsza z prawej - bohaterka artykułu (1943 r.)

NG 49 (485)