LlILIANA NARKOWICZ

Kochać - to ufać
i w dwa serca naraz spoglądać...

W tej rodzinie historia jakby lubi się powtarzać, jak gdyby brała odwet. Po wojnie młoda kobieta zostaje wdową (młodsza córeczka ma zaledwie trzy miesiące). Nie bardzo wie, jak dalej sobie radzić, jak przeżyć, spotyka jednak na swej drodze człowieka pracowitego i ceniącego ciepło ogniska domowego. Przeżyli razem 41 lat, a kiedy przyszło jej odejść z tego świata, on - wkrótce za nią. Wiek i choroba były niczym w porównaniu z tęsknotą ...

Tereńka, ta najmłodsza, już w wieku 29 lat stanęła nad grobem swojego męża z... trójką dzieci. Najmłodsze miało dwa latka. Wydawało się jej, że ziemia usuwa się spod jej stóp, a przyszłość... Jaka przyszłość?... Z teraźniejszością nie mogła się uporać - trzy gębulki nakarmić, napoić, umyć, trzy ciałka ubrać.

Kiedy przystojny, mający powodzenie chłopak zaproponował pomoc, myślała, że z niej kpi. Po roku zdecydowali się na wspólne prowadzenie domu, po pięciu na owoc ich miłości - dziecko. Życie ich nie pieściło. Przeżyli wiele, ale razem; mocno trzymając się za ręce i czując odpowiedzialność za czwórkę małych. O sobie mówią, że są : "ludzie prości". Na pytanie co znaczy kochać nie szukają górnolotnych słów. Bo kochać, to " po prostu ufać i w dwa serca naraz spoglądać..."

Terenia przyszła na świat we wsi Stepary pod Szyrwintami. Dom dziadków wspomina czule, gdyż wiąże się z jej pierwszymi wspomnieniami dzieciństwa. Odzyskała po nich 2,5 ha ziemi. Traktuje to jako pamiątkę, swoiste przesłanie, swoje korzenie. Ojca zna tylko ze zdjęcia-wyróżniony medalami, żołnierz-bohater armii Andersa. Na wojnie nabawił się gruźlicy. W wieku 28 lat zostawił zrozpaczoną żonę z dwiema córeczkami. Tereńka miała trzy miesiące.

Dziadkom nie powodziło się zbyt dobrze na roli, więc córka pojechała do Wilna w poszukiwaniu pracy. Znalazła ją u prywatnych gospodarzy w pobliżu obecnej ul. Kalwaryjskiej - prowadziła ogród i sprzedawała warzywa. Do "swego kąta" zabrała dziewczynki - Lucynkę i Terenię. W 1957r. wyszła po raz drugi za mąż. Spotkała człowieka samotnie wychowującego syna - rówieśnika Tereńki. Dziewczynki zawsze uważały Heńka za rodzonego brata. Tak jest i dziś. Rodzina była zgodna, więc rodzeństwo miało z kogo brać przykład. Teresa ojczyma nazywała ojcem, bo nim był w pełnym tego słowa znaczeniu. Takiego życzyłaby wszystkim. Za najważniejsze jego cechy charakteru uważa - dobroć i pracowitość. Przeżył Sybir. Znał cenę życia.

Teresa lubi wspominać swoją szkołę , wówczas nr 19 , a dziś im. Wł. Syrokomli. Tu zawsze nauczyciele potrafili przybliżyć swoim wychowankom polskie, rodzime tradycje. W albumie rodzinnym pieczołowicie przechowuje klasowe zdjęcie zrobione 1 września 1959r. przed budynkiem szkoły. Przyszła wówczas do trzeciej klasy. Zawsze była dobra z matematyki. Spośród grona nauczycielek wyróżniała się swym życzliwym stosunkiem do ucznia pani Helena Noreikienë. Najbardziej jednak lubiła lekcje polskiego, prowadzone przez panią Helenę Zacharkiewicz. Czytać książki lubi do dziś.

Po szkole rozpoczęła naukę w technikum budowlanym. Problemy ze słuchem ( jako kilkuletnia dziewczynka zachorowała na szkarlatynę, a ta przebiegała z powikłaniem), operacja, komplikacje zmusiły do zrezygnowania z dalszej nauki. Nie załamała się jednak, choć przeżyła to na swój sposób, bo uważa, że ludzie cierpią gorzej - nie mają rąk, nóg, zdrowych zmysłów. Wystartowała jako robotnica na jednej z fabryk, potem zgłosiła się jako kasjerka do banku. Bez wykształcenia, ale staranność tudzież zdolności matematyczne potrafiono docenić.

Na zabawie poznała ojca swojej trójki dzieci. Pobrali się, mimo sprzeciwu jej rodziców, którzy mieli więcej doświadczenia. Nałogi męża nie przyniosły szczęścia rodzinie. Cierpiano i płakano w tym domu często. Dom, to brzmi dumnie. Zajmowali mieszkanko o powierzchni 9m.kw., a gnieździli się w piątkę. Wychowując dzieci dorabiała jako sprzątaczka, coś trzeba było jeść, w coś trzeba było się ubrać. Traktowała to jako krzyż , który każdy człowiek do dźwigania ma własny. Niespodziewana śmierć męża uświadomiła jej, jak bardzo jest ten świat kruchy. Więc więź między nią a dziećmi jeszcze bardziej się zacieśniła. Sama nie była jednak w stanie poradzić ( Irenka miała 7 lat, Stefanek- 6, a Andrzejek -2). Nie było czym płacić za mieszkanie, a rodzice nie mieli warunków, by ich wszystkich zmieścić. Pomogli jednak w pobliżu siebie wynająć bardzo skromny kącik. Najżyczliwszym człowiekiem była sąsiadka.

Walery, brat sąsiadki , codziennie dojeżdżał ze wsi do stolicy , gdyż uczył się zawodu kierowcy. Od dzieciństwa przyzwyczajony do pracy ,nie lubił próżnować. Wieczorami dorabiał jako ładowacz, a kiedy nie miał autobusu by wrócić, nocował u siostry. "Nie mogłem patrzeć - mówi - jak ta kobieta się męczy. Stosy koszulek i innych ubranek dziecięcych ciągle prała na dworze przy wodociągu. Siostra przybliżyła mi jej historię. Teresa na swoją dolę nigdy nie narzekała. Pokornie przyjęła wszystko, co zgotował jej los. Żyła dziećmi i dla dzieci. Któregoś wieczoru zobaczyłem jej ojca ciągnącego na saneczkach dla córki i wnuków gałązki znalezione pod drzewami , innym razem - podebrane na ulicy ,już przez niego porąbane, drewniane skrzynie. Ścisnęło mi się serce. Pojechałem do lasu. Kupiłem drwa. Ogrzej się sama - mówię i ogrzej dzieci. Ugotuj ,a potem odgrzej strawę, byście mieli ciepły posiłek i nie pierz więcej w lodowatej wodzie... Nie gniewaj się, ale co miesiąc będę przynosił trochę pieniędzy. Nie mam żony, dzieci, więc sam nie potrzebuję wiele.

O plotki nie było trudno. Próbowano mu wyperswadować, że to "pułapka". Śmiał się z tego, bo i ona , i jej rodzice sprzeciwiali się bliższemu związkowi. Z biegiem czasu dał się poznać jako człowiek odpowiedzialny, konsekwentny i wiedzący czego chce w życiu. Któregoś dnia Teresa usłyszała wołanie Stefanka. Wysłała go na bazar, a tam spotkał pana Walerego , który kupił mu tyle lodów - największe wówczas marzenie chłopczyka- , aż powiedział : "więcej, to już nie mogę". "Mamo, to jest mój tata, słyszysz'' ... Znalazłem go!..."- wołał już z podwórka. Z oczu matki polały się łzy...Tak Stefek wybrał sobie ojca...Walery zaadoptował trójkę, którą już wcześniej zdążył pokochać. Kiedy się przekonali, że ich związek ma rację bytu, zdecydowali się na... Grzesia.

Grzegorz, jak i wnukowie Teresy oraz Walerego , uczęszcza do polskiej szkoły w Wilnie. Ich starsze dzieci uczyły się w szkole z rosyjskim językiem wykładowym ( pierwszy mąż Teresy był Rosjaninem), ale w domu rozmawiano wyłącznie po polsku. Odkąd zjawił się Walery, znów wszystko stanęło na swoje miejsce - język dziadków, polskie tradycje świąteczne i polska szkoła. Dali dzieciom takie wykształcenie jakie potrafili i na ile stać było same dzieci. Nikt jednak nie siedzi im na karku, a to dziś jest ważne, natomiast poszanowanie do każdego członka rodziny oraz kulturę osobistą z tego domu potrafili wynieść. Wzajemne zrozumienie i wzajemny szacunek rodziców są dla nich wzorem do naśladowania.

"Dziękuję Bogu za tego człowieka - mówi pani Teresa. Nie wiem co by było ze mną dalej i czy potrafiłabym wychować dzieci takimi, jakimi są. Bez Walerego byłoby trudno materialnie, a przede wszystkim moralnie. To on przez wszystkie lata nas wspierał, był obok w chwilach bolesnych, pomógł wytrwać, nie tracić nadziei i zachęcić do życia. To dzięki niemu mam dobre dzieci, bo miały i mają prawdziwego ojca, a wnuki dziadka - dobrego, sprawiedliwego , umiejącego dzielić swoje uczucia na równe części pomiędzy wszystkimi. Los podarował mi drugie życie, w chwili, kiedy myślałam, że dla mnie już ono się skończyło."

Wraz z narodzinami najmłodszego synka otrzymali trzypokojowe mieszkanie. To był prawdziwy cud , tym bardziej, że nigdy w życiu nie mieli tyle przestrzeni do życia. Wydali za mąż córkę, później ożenił się starszy syn. Przyjęli do domu synowę i wnuczka. Nie narzekali, że ciasno, a przecież każdy pokój praktycznie zajmowała rodzina. Mimo usilnych starań rodzice jednak (tak się złożyło, że nawet syn z synową nie mieli pracy) nie byli w stanie wszystkiemu podołać. Żywienie tylu osób znacznie przekraczało ich skromne zarobki, a i praca nie zawsze była. Próbowali jakoś wspólnie ratować sytuację , m.in. rozładowując samochody z czasopismami. Były włączone wszystkie dzieci. Długi za mieszkanie wciąż rosły, wymarzone trzypokojowe lokum w nowym osiedlu zmuszeni byli zamienić na mniejsze, a trochę później na jeszcze mniejsze i jeszcze skromniejsze, gdzie mieszkają do dziś.

Ostatnie cztery lata były dla tej rodziny wyjątkowo ciężkie. Teresa, st. kasjerka jednego z banków wileńskich, została zwolniona ze względu na brak wyższego wykształcenia. Mąż pracę miał i pracował sumiennie, jednak spółka zamiast 1000 litów miesięcznie wypłacała niecałe 200. Śpiewamy zadziornie: "My Polacy z Wileńszczyzny, nas niemało tutaj jest..." A kiedy trzeba walczyć o swoje prawa, cierpimy w milczeniu. Zresztą od zawsze było faktem, że biedny z bogatym nigdy nie wygrał w żadnym sądzie. Przypomniały mi się słowa staruszka spotkanego na ulicy : "Pani, czyż w tym państwie przestrzega się praw człowieka" Nie, tylko praw Litwina...?. Nie jest to bynajmniej odosobniony przypadek, kiedy czeka się na minimalne wynagrodzenie rok i więcej. Czeka się beznadziejnie...

Ta rodzina , a takich jest wiele, została naprawdę skrzywdzona. Teoretycznie miała prawo do otrzymania zasiłku na najmłodsze dziecko, jeszcze niepełnoletnie. Praktycznie nie, bo księgowa wydala zaświadczenie o miesięcznym zarobku nie 180 litów, lecz 1000. Konsekwencje na swój sposób odbiły się też na nauce chłopaka : nie było pieniędzy na dojazd, ani śniadania czy obiady. Trzeba było pomagać rodzicom w pracach dorywczych, a nieraz zostać z małym bratankiem. Kto nie jadł trzy razy dziennie placków mącznych lub same smażone ziemniaki, ten nigdy tego nie zrozumie.

Jakże bolesny jest też fakt, że ludzie, którzy szukali pracy i chcieli pracować byli odrzucani nie tylko ze względu na narodowość, czy brak wykształcenia, ale i... wiek. Pocieszali się wzajemnie ( aczkolwiek nie było to proste), że nie zawsze w ich domu gościł tylko smutek, więc może słoneczko zaświeci znów. We wrześniu br. Walery od progu wołał rozpromieniony : "Zostałem zatrudniony jako kierowca w pogotowiu ratunkowym?. Teresa znalazła zajęcie w sklepie z odzieżą używaną. Zarabia tylko 200 litów, ale nie narzeka. "Zawsze to praca -mówi-, zawsze to kawałek chleba".

... Niewielka cicha uliczka w pobliżu tętniącej życiem ul. Kalwaryjskiej. Obskurne wejście na klatkę schodową i małe mieszkanko ze ślepą kuchnią. Skromne, ale czyste i schludne. Rodzice zostali tu z dwójką młodszych synów. Piąty "lokator"- to kochany wnuczek Darek - synek Stefana. Tata z mamusią są zapracowani , gdyż marzą o własnym kącie, a jeszcze muszą pomóc rodzicom. Dareczek dojeżdża do szkoły ze stryjkiem ( choć dzieli ich nie tak wiele lat) Grzesiem, dla którego , jako ucznia szkoły średniej, trochę nietypowo pełnić rolę stryjaszka. Ale co obowiązek, to obowiązek. Do tej samej szkoły uczęszcza też drugi kochany wnuczek -Robercio, synek najstarszej córki. Licznie zawsze raźniej.

Teresa i Walery są już razem od 21 lat. Znaleźli w sobie wzajemne oparcie. Ich rodzina liczy dziś 10 osób . Ceni sobie szczerość, wzajemne zaufanie i bycie razem. Rozmawiamy więc o życiu, na powodzenie w którym nikt nie zna recepty. Rozważamy czym jest przyjaźń, miłość, szczęście. ...Teresa odpowiada na nie ustami bohaterek - kobiet z powieści Marii Rodziewiczówny, które lubi czytać.

... Spoglądam na półki z lekturą kobiecą ... Rodziewiczówna, Orzeszkowa... "Nad Niemnem"... Zaraz przypomina mi się książkowa wersja historii Jana i Cecylii... Otwieram stronę na wybór: " Kochać, to ufać i w dwa serca naraz spoglądać jak w wierne zwierciadła, razem iść drogą długą i czystą, a u jej końca móc dwa swe imiona wypisać słowem przywiązania niezłomnego i zwyciężonych wspólnie postrachów życia".

Fot. z archium rodzinnego

NG 50 (486)