Michał Wędziagolski

Lata szkolne w Wilnie

Niniejsze wspomnienia Michała Wędziagolskiego publikujemy ze szczególną satysfakcją. To właśnie spotkanie z Nim w roku 1997 w Krakowie i otrzymanie z Jego rąk w darze "Pamiętników" wuja Karola Wędziagolskiego oraz obszerne wspomnienia, dotyczące rodu Wędziagolskich, pt. "Jaworowska Atlantyda", opublikowane w "NG" w kwietniu ubiegłego roku, raz jeszcze uświadomiły redakcji potrzebę sięgania "do coraz głębszych i czystszych źródeł". Tym publikacjom zawdzięczamy akurat późniejsze "narodziny" "Czasu".

Dodatkową atrakcję dla naszego zespołu redakcyjnego stanowi fakt, że tamte historyczne wydarzenia działy się tuż, za ścianą naszego lokalu.

Początki...

Okres mojego dzieciństwa przypadał na lata trzydzieste ustępującego już wieku. Był to okres szczególny.

Po 120 latach niewoli państwo polskie mozolnie odbudowywało swoją polityczną i ekonomiczną tożsamość.

Społeczeństwo żyło skromnie, czasem bardzo biedne, odczuwając skutki światowego kryzysu.

Były to lata, kiedy nad światem poczęły znów gromadzić się chmury zwiastujące nową zawieruchę, a przywódcy totalitarnych systemów w Niemczech i w Związku Sowieckim zapowiadały koniec europejskiej cywilizacji oferując w zamian światu obłędne ideologie.

W takim to otoczeniu, nieświadomi grozy sytuacji, wzrastaliśmy ufni w szczęśliwą przyszłość naszej ojczyzny i wszechmądrość ludzkości. Rodzina moja mieszkała na Wileńszczyźnie w rodzinnym Jaworowie.

Było nas - dzieci - pięcioro, w tym cztery moje kuzynki, córki stryjów.

Ojciec mój już nie żył. O moją przyszłość troszczyła się moja matka i zgodnie z ówczesnymi zwyczajami - rada familijna.

Moją wileńską edukację rozpocząłem w domu rodzinnym. Złożyły się na to lekcje kaligrafii - rzecz dziś chyba w ogóle nie znana oraz poznawanie języka francuskiego. Tak więc zapełniałem całe stronice swoim niezbyt udanym pismem, które miało naśladować literę lub słowo podane jako wzór. Lekcje francuskiego prowadziła dla jaworowskiej dzieciarni rodowita Francuska nie- znająca języka polskiego.

"Madame" szeroko otwierała pełne zdziwienia oczy, kiedy przez zapomnienie zwracaliśmy się do niej w naszym ojczystym języku.

Była wreszcie czteroklasowa szkoła wiejska w pobliskich Zawiszańcach, do której uczęszczałem czyniąc zadość demokratycznym - jak na owe czasy - wyborom mojej rodziny.

Szkoła ta powstała ze wspólnej inicjatywy Jaworowa i Zawiszańc zbudowana na jaworowskiej ziemi przez mojego ojca - architekta.

Siedziałem w szkole wśród płowowłosej dzieciarni wpatrzony w pana nauczyciela lub w wiszące na ścianie portrety dostojników państwowych.

Chmurnie spoglądał na nas marszałek Piłsudski, dostojnie - prezydent Mościcki. Nad nimi pod wysoko zawieszonym krzyżem rozpościerał swe skrzydła Orzeł Biały. Inne ściany przyozdabiały samodziałowe kilimy wileńskie.

Nauczycielem, a zarazem kierownikiem szkoły był p. Antoni Skowron, pochodzący z Małopolski. Dzięki powołaniu, wiedzy i zdolnościom organizacyjnym stworzył ze szkółki wiejskiej prawdziwy ośrodek oświatowo - kulturalny. Biblioteka szkolna służąca wsi, teatrzyk amatorski, koło młodzieży wiejskiej, oto jego dzieła, które przeorały dusze wiejskiej społeczności, do niedawna poddanych cara Wszechrosji. Patriotyczny posiew wydał - jak się później okazało - obfity plon.

W mroźne zimowe dni w drodze do szkoły i z powrotem odprowadzała mnie moja niestrudzona niania, o której wdzięczną pamięć do dziś zachowuję. Brnęliśmy przez okolone lasami śnieżne pustkowia, skąd w zimowe noce niosły się wilcze zawodzenia.

Właśnie tu w szkole wiejskiej w Zawiszańcach przeżywałem moje pierwsze teatralne emocje. Na zbudowanej w dużej sali scenie rozgrywał się jasełkowy dramat: brodaty krwawy Herod, ogoniasty ruchliwy diabeł gromiony przez srebrzysto - białe anioły - te postacie na długo zapadły w dziecięcą pamięć i wyobraźnię. Sala szkolna wypełniona była po brzegi, wiejska publiczność reagowała żywo, a dzieciarnia bawiła się doskonale. Role obsadzone były przez starszą młodzież z Zawiszańc i pobliskich Rogożyszek.

W szkole tej byłem tylko rok. Mimo, że moje dalsza edukacja przebiegała w szkołach w Wilnie - moje losy związane były z dawnymi kolegami szkolnymi z Zawiszańc. Razem przeżywaliśmy groźne wojenne dni, razem z nimi w chmurny styczniowy poranek 1945 roku opuszczałem rodzinny dom idąc na wojenną tułaczkę.

Szkoła "Promień"

Prywatna koedukacyjna szkoła "Promień" mieściła się w Wilnie przy ulicy Wiwulskiego róg Piłsudskiego. Był to okazały kilkukondygnacyjny budynek z bogatą architektonicznie elewacją. Stoi do dziś. Po drugiej stronie ulicy Wiwulskiego, nieco cofnięta w głąb, otoczona srebrzystymi świerkami, stała willa pani Jerzykowiczowej. Tu zamieszkaliśmy z moją mamą. Do szkoły miałem więc bardzo blisko. Dom, w którym zamieszkaliśmy - o ile sobie dziś przypominam - w stylu angielskiego neogotyku przetrwał burze dziejowe. Stoi do dziś w nieco uproszczonej formie przesłonięty wielokondygnacyjnym biurowcem, który częściowo ulokowano na miejscu dawnego pięknego ogrodu należącego do willi. Zbudowano go w ostatniej dekadzie sowieckiego panowania w Wilnie.

Ówczesna właścicielka domu pani Jerzykowiczowa, starsza dystyngowana dama, roztaczała uroki świata, który przeminął. Czynna w pomocy biednym działała w różnych organizacjach charytatywno - kościelnych. Myślę, że była postacią znaną w Wilnie, sądząc po znacznej ilości osób, które ją odwiedzały.

Na parterze znajdował się gabinet wodolecznictwa. Dr. Alskin - jego właściciel i ordynator w jednej osobie - był jegomościem o kruczoczarnej bródce i magnetycznym spojrzeniu. Obok nas również na parterze mieszkali dwaj młodzi Niemcy prowadzący w Wilnie swoje interesy.

Szkoła "Promień" mieściła się na I piętrze, a moja klasa jeszcze wyżej. Dyrektorem szkoły był p. Ciszewski, wysoki postawny mężczyzna w młodym wieku. Energiczny i zawsze elegancki, w szarym garniturze, budził szacunek i sympatię. Nasza wychowawczyni o uważnym spojrzeniu i dobrym sercu - p. Trocka "trzymała nas krótko", mimo że wiek nasz nie budził podejrzeń o jakieś szczególne "wyskoki" z naszej strony. Lekcje rozpoczynały się porannym odśpiewaniem pieśni "Ojcze z Nieba Boże Panie". Śpiewały wszystkie klasy razem w dużej narożnej sali wychodzącej na skrzyżowanie ulic. Śpiewaliśmy patrząc w niebo i płynące po nim obłoki...

"Promień" odpowiadał ówczesnemu poziomowi nauczania sześciooddziałowej szkoły powszechnej. Skończenie jej umożliwiało kontynuowanie dalszej nauki w gimnazjum. Nie nosiliśmy mundurków szkolnych, jedynie granatowe berety z niebiesko - złotym emblematem szkoły. Obok zdobywania podstawowej wiedzy wdrażano dzieciarnię do porządku. Po przyjściu do szkoły zostawialiśmy nasze domowe ubrania i obuwie w szatni, gdzie każdy miał swoją szafkę, wkładaliśmy szkolne fartuszki i pantofle, w którym to przyodziewku pozostawaliśmy do końca lekcji.

Nauka szła mi dobrze, wiedzę przyswajałem szybko. Najbardziej lubiłem geografię, lekcje rysunku i tzw. ćwiczenia cielesne czyli gimnastykę. W szkole tej zapisałem się do "Błękitnej Jedynki" - drużyny harcerskiej o profilu żeglarskim. Ze względu na wiek byłem "Zuchem", tj. młodszym harcerzem. Mieliśmy zbiórki w harcerskich mundurkach, gdzie poznawaliśmy m. in. wiedzę żeglarską. Program szkolny wzbogacony był różnymi atrakcjami, w których uczestniczyliśmy zbiorowo.

Jesienią i wiosną urządzano nam wycieczki za miasto, zimą prowadzono nas do teatru, gdzie oglądaliśmy sztuki dla dzieci. Piękne były sceniczne spektakle oparte na bajkach Andersena. Wystawiano je w teatrze na Pohulance /obecnie Basanavičiaus/. Nie wiedziałem wówczas, że właśnie tu z inicjatywy znanego aktora i reżysera Juliusza Osterwy powstała słynna na całą Polskę - "Reduta". Zespół ten wydał szereg wybitnych aktorów i reżyserów teatralnych naszego kraju. Nie wiedziałem też, że właśnie stąd niestrudzony zespół wileńskiego teatru wędrował po zapadłych miejscowościach Wileńszczyzny ukazując prawdziwy teatr ludziom, którzy nigdy by w inny sposób go nie zobaczyli.

Do wiosennych atrakcji należały wycieczki statkiem z Wilna do Werek, które odbywałem z moją matką. Przystań mieściła się przy ul. Zygmuntowskiej. Tam przy pomoście cumowała rzeczna flotylla Wilna. Były to trzy statki parowe napędzane obracającymi się potężnymi kołami umieszczonymi po obu stronach kadłuba. Wysoki komin, budka kapitańska i mosiężny dzwon, wiszący obok, robiły wrażenie. To był prawdziwy parostatek! O ile przypominam sobie dwa z nich nazywały się "Wilia" i "Kościuszko". Po drodze zatrzymywaliśmy się w Wołokumpi i Kalwarii. Do Werek płynęło się w górę rzeki, podróż trwała dość długo. Statek płynął niezbyt szybko omijając mielizny. Kapitan statku w mundurze i z lornetką na piersi budził podziw i zaufanie. Wilia w owych czasach była rzeką o nieuregulowanych brzegach. Kiedy porównuję ją z dzisiejszą Wilią była chyba szersza i głębsza. Bardzo lubiłem wyprawy do Werek. Dostarczały mi wielu wrażeń, zwłaszcza że z powrotem płynęło się szybko odczuwając kołysanie na zakolach rzeki, budzące marzenia o morskich wojażach.

Do "Promienia" chodziłem tylko rok. Postanowiono,że powinienem wyjść spod matczynej kurateli, oddając mnie do Konwiktu OO. Jezuitów w Wilnie.

Szkoła OO. Jezuitów

Podróż z rodzinnego Jaworowa do szkoły to była cała wyprawa. Naprzód bryczką wyładowaną bagażem do stacji kolejowej w Jaszunach, gdzie z drżeniem serca oczekiwałem na pociąg do Wilna. Zbliżanie się pociągu wieścił niosący się przez lasy przeciągły smutny gwizd parowozu, który strącał mnie bez reszty w odmęt nieszczęścia. Tak bowiem zawsze odbierałem mój wyjazd z rodzinnego domu do miasta. Wilno było w owym czasie znaczącym ośrodkiem naukowo - kulturalnym. Uniwersytet Stefana Batorego, instytucje naukowe i społeczne, biblioteki koncentrowały znaczny potencjał umysłowy ówczesnej Polski. Były kina, teatry, które odwiedzaliśmy, imprezy, w których my, uczniowie, uczestniczyliśmy. Wszystko to razem nie miało wówczas dla mnie zbyt wielkiego znaczenia. Było okupione utratą możliwości przeżywania wiejskich uroków: błąkania się po lasach, brodzenia po kwietnych łąkach, kąpieli w rodzimej Wisińczy.

Szkołę OO. Jezuitów w Wilnie, według określeń współczesnych, można byłoby dziś nieładnie nazwać kombinatem edukacyjno - wychowawczym. Był to bowiem zespół złożony ze szkoły powszechnej, gimnazjum, liceum oraz internatu zwanego Konwiktem, gdzie mieszkała w okresie szkolnym młodzież głównie z poza Wilna. Był to największy ośrodek tego typu na północno - wschodnich obszarach ówczesnego państwa polskiego. Położony przy ul. Wielkiej swą zabudową otaczał kościół św. Kazimierza. Myślę, że określenie "szkoła" nie oddaje treści, jaką wyrażał swym profesjonalnym profilem ośrodek jezuicki w Wilnie, bowiem, obok wysokiego poziomu nauki i wychowania, dbano tu również o wszechstronny rozwój młodego pokolenia wliczając w to indywidualne zainteresowania i zamiłowania uczni.

Po reformie szkolnej 6 - klasowe gimnazjum zastąpiły 4 klasy gimnazjalne i dwie licealne. Była to szkoła ogólnokształcąca o typie humanistycznym. Tak jak było to wówczas przyjęte, nosiliśmy mundurki. Granatowe jak inne szkoły. Od innych wyróżniał nas krój marynarki zapinanej pod szyją i granatowa rogatywka z umieszczonym na niej emblematem szkoły.

Klasy gimnazjalne, gdzie uczono się języków obcych, podzielone były na grupy "A" z językiem francuskim i "B" z językiem niemieckim. Angielskiego można było uczyć się indywidualnie na własny koszt. Budynek szkolny w kształcie litery L posiadał zamknięty dziedziniec, gdzie chętnie spędzaliśmy czas przerwy między lekcjami. Służył on czasem do ćwiczeń gimnastycznych. O ile przypominam sobie, szkoła powszechna znajdowała się na parterze. Tam też była pracownia tzw. zajęć praktycznych, gdzie każdy wg swoich uzdolnień i zamiłowań mógł coś zrobić z drzewa lub metalu. Zajęcia szkolne, na które składało się przeważnie pięć godzin lekcyjnych, nie przeciążały naszych młodych głów. Sześciogodzinny dzień zajęć nie był przez nas lubiany.

Każda klasa miała swego wychowawcę. Nasze klasy od początku prowadził O. Wacław Sęk. Był to uśmiechnięty, niewielkiego wzrostu ksiądz w okularach nie pozbawiony poczucia humoru. Prowadził również z nami religię. Przeżył wojnę. W każdej klasie był tzw. gospodarz klasy. To on stał po przerwie w otwartych drzwiach patrząc na korytarz, ostrzegając ściszonym głosem "idzie"!. Po wejściu nauczyciela zamykał drzwi. Byli też dyżurni, którzy dbali o porządek w klasie i ścierali tablicę. W odróżnieniu od ciszy panującej w czasie lekcji w klasach i na korytarzach, przerwa wyzwalała z nas wulkaniczny wybuch wesołości i energii. Na szerokich korytarzach szkoły kotłowało się, a głosy nasze zespalały się w nieprzerwanie trwający hałas. Dyżurujący w czasie przerwy wychowawcy opanowywali sytuację jedynie na moment. Po ich odejściu burza szalała nadal dopóki ostry dzwonek nie zapędził nas do klas.

Z przedmiotów najbardziej lubiłem geografię, zajęcia praktyczne i gimnastykę. Chętnie też uczyłem się niemieckiego. Matematyka nie była moją najmocniejszą stroną. Dopiero w czasie wojny poznałem jej urok, kiedy to samodzielnie przerobiłem cały gimnazjalny materiał zdając do liceum już po wojnie ze stopniem celującym. Nasi profesorowie byli zarówno ze stanu duchownego jak i osobami świeckimi. Dobrze pamiętam ich sylwetki, twarze, gesty...

Prof. Delalicz de Laval - uczył historii. Wysoki, postawny mężczyzna z kamienną, choć pogodną twarzą, opowiadał o burzliwych dziejach naszego kontynentu. Opowieści te okraszał ciętym dowcipem i humorem. W ręku trzymał pałeczkę służącą do wskazywania na mapie, której czasami używał do budzenia zbyt zasłuchanych uczni - dotyczyło to i mnie, kiedyś jego opowieści o bitwie pod Kannami przeradzały się we mnie w marzenia o kwietnych łąkach nad moją Wisińczą.

O. Kazimierz Kucharski, postać znana w całym Wilnie, pedagog, społecznik, niestrudzony wychowawca młodzieży. Był średniego wzrostu, mocnej budowy, o bystrym energicznym spojrzeniu, budził respekt i sympatię młodzieży. W latach 1939 - 41 organizował pomoc dla zbiedniałej wojną społeczności Wilna. Aresztowany w 1941 przez sowieckie NKWD przeżył katorgę na nieludzkiej ziemi szczęśliwie ją opuszczając z oddziałami gen. Andersa. Po wojnie mieszkał w Wielkiej Brytanii i tam zmarł.

Prof. Danecki, były austriacki oficer artylerii, prowadził u nas język niemiecki. Z krótkim przystrzyżonym siwym wąsikiem na pełnej różowej twarzy przechadzał się między ławkami w czasie lekcji stawiając nie uważającym kredą kropkę na czole. Czynił to dobrodusznie ze swoistego poczucia humoru. Niektórzy z uczni widzieli go jak w tyrolskim kapelusiku w dorożce przemierzał ulicami Wilna. Był przez nas lubiany. Niemieckiego uczyliśmy się chętnie, z pewnym zaciekawieniem. Bowiem podręczniki ówczesne do nauki języka ukazywały jak żyją, uczą się nasi niemieccy rówieśnicy lub jak pracują ich ojcowie. Pamiętam czytankę w podręczniku klasy wyższej opowiadającą o chłopach z niemieckiej Służby Pracy, którzy budowali tamy na fryzyjskich wyspach. Zdjęcie ukazywało kroczący dziarsko oddział Arbeitdienstu... Obraz ten wówczas jeszcze z niczym nam się nie kojarzył. U nas też były w tym czasie Hufce Pracy spełniające bardzo pożyteczną rolę.

O. Machnicki - matematyk, srogo patrzył na nas z nad swoich pół - okularów. Kiedy wywołany do tablicy uczeń pocił się nad rozwiązaniem matematycznego zadania, matematyk patrzył co z tego wyniknie notując coś w swym notesie.

O. Opioła uczył łaciny. Niewielkiego wzrostu, w okularach, stał w lekkim rozkroku kiwając się na boki. Mówił z lekkim lwowskim akcentem. Nie wiedziałem wówczas zbyt wiele o potędze łaciny rzekomo martwego języka. Teraz po latach zdaję sobie sprawę z jej roli w naszej kulturze i nauce.

O. Orsaczek, pogodny, uśmiechnięty nasz nauczyciel rysunku z przerażeniem patrzył na moje zamaszyste bohomazy, które "tworzyłem" na olbrzymich formatach papieru. Lubił nas wszystkich, z naszą wzajemnością, choć przyznać muszę, że właśnie na jego lekcjach "grandziliśmy" najwięcej.

Lubiliśmy ich wszystkich, często obdarzając dowcipnymi przydomkami.

W klasie było nas ponad trzydziestu. Różniliśmy się wzrostem, temperamentem, czasem wiekiem. Najwięksi z nich siedzieli w ostatnich ławkach. Wyglądali na bardziej dorosłych i nieco spokojniejszych od reszty.

Ja zazwyczaj siedziałem pośrodku. Przede mną siedział Wiśniewski - okularnik, drobny blondynek. Kiedy zobaczyłem go po latach, w niczym nie przypominał siebie z tamtych lat: wysoki, barczysty, z bródką. Pochwycony przez NKWD przeżył piekło Workuty za kręgiem polarnym. Bronek Szczerbiński siedział chyba obok niego - opanowany w ruchach, spokojny w odpowiedziach lekcyjnych, pracował ciężko w czasie wojny ucząc się równocześnie. Po opuszczeniu Wilna skończył w Polsce Akademię Medyczną, pełniąc następnie odpowiedzialne funkcje w medycynie wojskowej.

Koziorowski, ciemnowłosy, poważny chłopak uczył się dobrze - zginął jako żołnierz "Szarych Szeregów" podczas walk o Wilno latem 1944 roku.

Wądołkowski, nasz gospodarz klasy, zawsze dobrze "ułożony" i zadbany. Bardzo dobrze mówił po niemiecku. Jego matka pochodziła z niemieckiej rodziny.

Henio Gulbinowicz siedział w pierwszych ławkach po prawej stronie. Blondynek - albinos nosił okulary. Mimo swej obecności w klasie był prawie niezauważalny. Był cichy, zawsze wpatrzony w książkę lub zeszyt. Kiedyś powiedziałem mu, że zostanie księdzem, a nawet biskupem. Zauważyłem, że sprawiłem mu tym przyjemność. Tuszę nieskromnie, że to ja przepowiedziałem mu wówczas karierę eklezjastyczną. Dziś jest znaczącą postacią Kościoła w Polsce.

Topolski - szczupły, jasnowłosy o dziewczęcej cerze chłopak, trzymał się od kolegów z dystansem. Przeżył wojnę. Jest dziś profesorem gdzieś naŚląsku.
Robert Sędzin - krępy chłopak z bujną czupryną, uniknął szczęśliwie sowieckich łapanek. Podobnie jak ja był "ochotnikiem z ostatniej obławy". Spotkałem go 9. V. 1945 r. na placu alarmowym naszej podchorążówki w Lublinie, kiedy to salutem z setek naszych automatów i karabinów święciliśmy zakończenie wojny. Chwilę przedtem powiedzieliśmy sobie tylko parę słów, a wiedzieliśmy wszystko... Poświęcił się karierze wojskowej, osiągając wysoki stopień oficerski.

Pniewski - starszy chyba od nas, sportowiec, futbolista. Fatalny los rzucił go na niezmierzone obszary Związku Sowieckiego. Jednak przeżył.

Bawolski i Kosecki - obaj koledzy wybrali po wojnie stan duchowny. Obaj już nie żyją. Jako proboszczowie swych parafii zasłużyli na wdzięczną pamięć ludzi, którzy znali ich skromne życie i niestrudzoną działalność na powierzonym im polu.

Kozak i Serafimowicz - trzymający się razem koledzy - byli unitami. Dojeżdżali z poza Wilna na zajęcia szkolne. Byli spokojni i koleżeńscy.

Były też niezłe "rozrabiaki", których się bano, bo można było od nich "oberwać". Koledzy - tylu ich było. Jakie były ich późniejsze losy" Ilu z nich przeżyło wojenną zawieruchę? Ilu poległo lub zginęło na "nieludzkiej ziemi"

Pamiętam ostatnie tygodnie szkolne 1939 roku. Zalane słońcem ulice Wilna pełne kolorowego radosnego tłumu. Przez okna Konwiktu wlewa się zapach rozkwitłych kasztanów, dochodzą dźwięki jakichś melodii. Już tylko dni dzielą nas od wyjazdu do domu. Ostatnie lekcje, odbieranie świadectw, wzajemna wymiana adresów. Za dwa miesiące znów się tu spotkamy może na innym piętrze?

Mimo radosnego nastroju uczni, twarze naszego wychowawcy i nauczycieli były poważne i jakby zamyślone...

Kiedy późnym popołudniem wyjeżdżałem z Wilna, tak jak zawsze o tej porze dzwony kościelne rozpoczynały swój koncert. Biły ze wszystkich stron uroczyście i poważnie.

Do szkoły O.O. Jezuitów już nie powróciłem, mimo że rok szkolny 1939/40 rozpoczął się z pewnym opóźnieniem i trwał do czerwca 1940 r. Zostałem w domu w Jaworowie nie wiedząc jeszcze co przyniesie jutro. Trwała wojna...

Konwikt O.O. Jezuitów

Nowy rozdział mojego życia, jakim był Konwikt, był dla mnie zupełnie czymś nowym. Tu poznawałem życie w zbiorowości, z panującym w niej porządkiem.

Dziś z perspektywy lat korzystnie oceniam te doświadczenia, które niejednokrotnie pomagały mi w moim dalszym życiu. Panująca tu dyscyplina nie miała nic w sobie z bezdusznego drylu, odwrotnie - sprzyjała rozwijaniu naszych osobowości i kształtowaniu charakterów.

Konwikt w Wilnie przy ul. Wielkiej mieścił się z budynku, będącym dawnym pałacem marszałka szlachty Brzostowskiego, zbudowanym na początku XIX wieku przez architekta Knackfussa.

Stanowił on południowy fragment obudowy placyku przed kościołem św. Kazimierza stojąc do dziś w tym samym miejscu.

W budynku Konwiktu znajdowały się pomieszczenia zapewniające wzorowe funkcjonowanie obiektu.

Na parterze - refektarz (jadalnia) z zapleczem kuchennym, na piętrze - sale do nauki i rekreacji, na najwyższej kondygnacji - sypialnie, szatnia oraz małe ambulatorium z salką chorych.

Przebywając w Konwikcie miałem odczucie dużej przestrzeni i swobody, dzięki bardzo dobrym warunkom lokalowym. Przełożonym Konwiktu był ojciec prefekt, mający do pomocy swego zastępcę, który bezpośrednio się nami zajmował. Pozostały personel to dwaj braciszkowie pełniący funkcję infermera i szefa kuchni.

Prefektami za moich czasów byli kolejno ojcowie - Tęcznar i Wojciechowski. Pierwszy z nich - uosobienie pogody ducha, drugi - robił wrażenie surowego i wymagającego. Zapamiętałem ich jako przełożonych wymagających, a równocześnie sprawiedliwych.

Ich zastępcy kolejno O. Popek i O. Barciszewski budzili nasz respekt. Były to na pewno dwie różne osobowości, jednak obie - zawsze nam przyjazne i pomocne. O. Barciszewski często nam pomagał w językach obcych i łacinie. Cieszący się naszym zaufaniem brat infermer Zygmunt Geppert zwany ?dziejkiem?1 ratował nasze zdrowie w chwilach chorobowych zagrożeń, czasami pomagał nam w zgłębianiu zawiłości niemieckiej gramatyki lub pisowni gotyckiej.

Braciszek od spraw kuchni królował pośród kotłów kuchennych i w spiżarni. Jego wygląd był przekonywującym dowodem dobrego żywienia w Konwikcie. Istotnie karmiono nas dobrze. Nie można tu nie wspomnieć o naszym konwiktowym woźnym zwanym "dziadźką", ubrany w uniform rezydował na parterze u wejścia. On to zawiadamiał nas o przyjeździe rodziców lub nadejściu paczki z domu.

Porządkami w pomieszczeniach zajmował się wysoki, żylasty młodzian o ogorzałej twarzy i zadartym nosie. W chwilach wolnych od służby wkładał elegancki garnitur, w którym ukazywał się nam oznajmiając: "Teraz pan - tu wymieniał nazwisko - idzie na randkę". W tym przebraniu wyglądał jak prawdziwy Clark Gable2.

Konwiktorzy, bo tak nas nazywano, pochodzili z różnych warstw społecznych i z różnych części kraju. Największą, choć nie dominującą grupę, stanowiła młodzież ziemiańska z województw wileńskiego, nowogródzkiego i białostockiego. Byli też chłopcy z Warszawy, Śląska, Gdyni.

Myślę, że takie przemieszanie młodych ludzi w różnym wieku i z różnych stron kraju, z miast i wsi przynosiło duże wzajemne korzyści. Było nas razem ponad czterdziestu. W Konwikcie spędzaliśmy cały czas pozaszkolny. Tu się mieszkało, jadło i odrabiało lekcje. Zajęcia szkolne rozpoczynały się o godz. 8 rano, kończyły się po 12 lub po 13. Nasza droga do szkoły nie zajmowała wiele czasu. Konwikt i szkoła znajdowały się w tym samym zespole budynków. Po lekcjach i obiedzie szliśmy całym Konwiktem na przechadzkę w towarzystwie naszego opiekuna wiceprefekta. Od wyjścia na przechadzkę byli zwalniani ci, którzy w tym czasie mieli nadprogramowe lekcje języków, muzyki lub próby w chórze, czy teatrze, bądź zbiórki harcerskie.Jesienią wędrowaliśmy na górę Trzykrzyską, Belmont lub górę Bouffałową, gdzie graliśmy w palanta lub w piłkę.

Zimą celem naszych wypraw była góra Trzykrzyska. Tam, zwłaszcza w sobotnie popołudnia, hasaliśmy do wieczora na sankach lub nartach. Zimy były wówczas ostrzejsze i bardziej śnieżne. Tak więc od grudnia do marca nie narzekaliśmy na brak śniegu.

Powrót ledwo żywego ze zmęczenia towarzystwa prowadził z Trzykrzyskiej obok jarzącego się już w blasku świateł lodowiska w Cielętniku. Po lśniącej tafli owiane melodią wiedeńskiego walca sunęły trzymające się za ręce pary, piruetowali pojedynczy łyżwiarze.

Z nartami i sankami na plecach szliśmy ulicami Zamkową i Wielką. Oświetlone kolorowymi światłami witryny cukierni ?Zielonego Sztralla? lub "Wschodniej" kusiły nasze zgłodniałe oczy stertami przemyślnie ułożonych smakołyków...

Wiosną czas rekreacji chętnie spędzaliśmy na boisku szkolnym przy zaułku Kazimierzowskim grając w palanta, dwa ognie lub siatkówkę. Starsi koledzy próbowali swych sił w pchnięciu kulą lub w rzucie oszczepem. Na wychowanie fizyczne kładziono duży nacisk. Byliśmy wg mojej oceny dość sprawni fizycznie i wysportowani. Odrabianie lekcji trwało pomiędzy 17. a 19. w dwóch dużych salach, zwanych "muzeami", pod okiem przechadzającego się Ojca Wiceprefekta. O godz. 19.00 była kolacja, a potem czas wolny, który spędzano różnie.

Do dyspozycji były szachy, warcaby, stół ping - pongowy. Jedni oddawali się lekturze, inni, zwłaszcza młodsi, szaleli na "gigantach". Było to urządzenie w dużej sali rekreacyjnej, na które składały się cztery liny umocowane pod sufitem na obrotowym krzyżaku, u dołu liny były pętle, w które wkładało się nogę po krok, rozpędzało się i odbijało w górę, szybując wkoło. Była to taka mini - karuzela dająca nam dużo ruchu i emocji.

W dni świąteczne po śniadaniu szliśmy na zbiórkę na boisko szkolne, gdzie gromadziła się cała szkoła.

Stąd klasami, czwórkami, z orkiestrą i sztandarem szkolnym na przedzie wędrowaliśmy do kościoła św. Kazimierza na Mszę Świętą. Rytmiczne uderzenia bębna, dźwięki marsza, miarowy stukot butów, zwracał uwagę przechodni. Wielu z nich przystawało patrząc na maszerującą dziarsko "przyszłość narodu".

Po południu często chodziliśmy zbiorowo do kina, teatru, czasem na mecze. Niektóre ówczesne filmy szczególnie wraziły się w naszą pamięć. Do nich zaliczam "Szarżę lekkiej Brygady" z Errolem Flynem w roli głównej, opowiadającą o wojnie krymskiej i "Olimpiadę 1936" ukazującą w dwóch częściach ostatnie przedwojenne igrzyska olimpijskie w Berlinie.

Film ten w reżyserii znakomitej Leni Riefenstahl, nowatorski pod względem techniki filmowania, niezwykle sugestywnie ukazywał olimpijskie zmagania. Tu trzeba podkreślić, że były to igrzyska, w których Polacy odnieśli szereg znaczących zwycięstw. Gierutto, Wajsówna, Verey, Konopacka i szereg innych błysnęli znakomitą formą rozsławiając imię naszego kraju.

Film ten wzmógł nasze sportowe zamiłowania. Wielu z nas chciało na naszym szkolnym boisku dorównać olimpijskim mistrzom.

W teatrze na Pohulance (Basanavičiaus) wzruszała nas "Gałązka Rozmarynu" pióra Z. Nowakowskiego - rzecz o Legionach Polskich w czasie I wojny światowej. Na scenie grzechotały karabiny maszynowe, salą wstrząsały wybuchy granatów. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że za parę lat niektórzy z nas przeżywać będą podobne sceny ?na żywo?.

Lotnisko na Porubanku pod Wilnem było miejscem szeregu imprez, w których jako widzowie braliśmy udział.

Jesienią 1936 roku miało miejsce zakończenie któregoś z etapów międzynarodowych zawodów lotniczych zwanych Challange. Lądowały tu i startowały dziesiątki samolotów sportowych z różnych krajów Europy.

Samoloty różnych typów, kształtów i kolorów wzbudzały moje żywe zainteresowanie, bowiem byłem i jestem do dziś entuzjastą lotnictwa. Zwycięzcą tych zawodów był polski lotnik kpt. Jerzy Bajan, późniejszy uczestnik słynnej bitwy o Anglię w 1940 r.

Lotnisko na Porubanku było miejscem skąd wiosną 1938 r. odbyłem swój pierwszy w moim życiu lot. Stało się to za sprawą mojego stryja Karola i jego lotniczych znajomości. Wraz z por. Imielą, późniejszym wojennym asem myśliwskim, wystartowaliśmy na szkolnym RWD 8 do lotu nad Wilnem. Cóż to była za przygoda! Szybowaliśmy nad szeroko rozpostartym miastem oplecionym błękitno - srebrzystą wstęgą Wilii.

Pod nami strzelały w niebo wieże kościołów, gdzieś w oddali wiosennie zieleniły się stoki Trzykrzyskiej i Belmontu. Kiedy w szerokim wirażu schodziliśmy nad Plac Katedralny prawe skrzydło jakby utknęło w zbiorowisku domów, lewe jak oszalałe cięło białe obłoki. Kurczowo trzymając się obudowy otwartej kabiny "aby nie wypaść" (choć byłem przecie przywiązany pasami) z zapartym tchem przeżywałem podniebne emocje. Chcąc dostarczyć silniejszych wrażeń pilot mój nabrawszy szybkości strzelił świecą w górę - trzeszczały wiązania skrzydeł, gwizdały olinowania... W tym momencie ujrzałem ogrom nieba, ziemia umknęła gdzieś na chwil parę, znikła z oczu i świadomości. Wylądowaliśmy szczęśliwie podskakując po murawie lotniska.

Nazajutrz w Konwikcie i klasie stałem się bohaterem przestworzy, a opowiadaniom nie było końca.

W Konwikcie obok oficjalnych reguł i ustalonego porządku istniał pewien niepisany rytuał zachowań. Wynikał on chyba z zachowań wyniesionych z domu i wzajemnej solidarności.

Młodzież w Konwikcie była wiekiem bardzo zróżnicowana. Obok siedemnastoletnich licealistów byli chłopcy z klas szkoły powszechnej. "Starszacy" nas "szpiców" traktowali pobłażliwie i z pewnym dystansem nie czyniąc nam krzywdy. Oczywiście, jeżeli "dzieciuk nadojadł" starszakowi, to ten mógł mu wyciąć zgiętym kciukiem "gruszkę" na głowie i na tym się kończyło. Nikt się nie skarżył, porachunki załatwiano między sobą cicho, czasem boleśnie. Mimo że niektórzy chłopcy nosili "finki"3, te nigdy nie znalazły zastosowania w koleżeńskich nieporozumieniach. Zazwyczaj w czasie bójek starsi interweniowali jako "siły pokojowe".

Nie było donosicielstwa - myślę, że gdyby coś takiego kiedyś zaistniało - winny oberwałby od wszystkich. Były przyjaźnie, ale trwałych wrogości nie widziałem. Wszyscy byliśmy po imieniu. Nikt też nie "sypał", kiedy koledze udało się urwać do kina - co bez wiedzy przełożonych było zabronione. Na wypady do "Wschodniej" przymykano oko (trwało to raczej krótko). Takie to były "sposoby na życie" w tej oderwanej od rodzin i domów społeczności.

Trochę o "Wschodniej". Była to cukiernia na ul. Wielkiej niedaleko od Konwiktu, gdzie dominowały przysmaki Wschodu: sezamki, mezłamki, chałwa, ciastka bakaliowe... Piło się tam świetny kwas chlebowy, buzę - napój z rodzynek lub doskonałą herbatę. Za ladą pan Michnow - właściciel z długim zwisającym wąsem, uśmiechał się miło, kiedy całą czeredą szturmowaliśmy do wnętrza przybytku podniebiennych rozkoszy.

Koledzy z Konwiktu... widzę ich i pamiętam. Byli weterani, stare wygi konwiktowe, którzy tu od lat przebywali. Były to czasem postacie owiane legendą.

Starszacy wzbudzali nasz respekt. Byli od nas więksi, nosili się godnie, opanowani w odruchach. Niektórzy czymś się wyróżniali: Zygmuś Kęstowicz, jasnowłosy młodzian, był chorążym szkoły. Opięty w granatowy mundur, w białych rękawiczkach, przepasany szarfą, dumnie niósł nasz szkolny sztandar w asyście dwóch podobnie ubranych gimnazjalistów w niedzielny poranek. Był on ponadto aktorem sceny szkolnej - na której ja jedyny raz wystąpiłem na niej w charakterze srebrzystego anioła w Jasełkach. Z czasem Zygmuś stał się znanym aktorem teatralnym i filmowym w Polsce.

Był Makulski - pilot szybowcowy, mimo młodego wieku osiągnął znaczne sukcesy na tym polu, czego dowodem był znaczek w klapie mundurku z trzema "mewami". Był między nami też zwycięzca w biegu św. Huberta (nazwiska nie pamiętam), występujący okazjonalnie z zamaszystym lisim ogonem u czapki.

Byli mistrzowie szachów i wschodzący amanci. Starsi koledzy wzbudzali nasz podziw, kiedy to w dni przysposobienia wojskowego w zielonych bluzach z granatowymi wypustkami, ściągnięci wojskowym pasem, demonstrowali nam postawę strzelecką leżąc z prawdziwym mauzerem w dłoni.

Koledzy... widzę ich siedzących w muzeum lub ustawionych parami do wyjścia na przechadzkę.

Piotr Sadowski z dumnie wzniesioną głową, uczeń III gimnazjalnej wierzył w swe narodowe posłannictwo. Mawiał, że za ileś tam lat jego zwolennicy "sadowszczycy" przywrócą państwu potęgę, a narodowi - szczęście.

Janusz Gołębiowski - warszawiak o twarzy młodego Napoleona, konstruował samolociki, które pięknie i długo szybowały w powietrzu.

Jaś Korf - z baronów kurlandzkich, o czym chętnie nas informował. W 1941r. wywieziony do Sowietów. Przeżył. Obecnie w Anglii.

Olek Karp - z hiszpańskich de Capri (tak mówił), w okularach, spod Smorgoń - mieli tam dobra. 17 września 1939 r. bolszewicy pochwycili ich, wywieźli do lasu i tam..., pouczali o wyższości ustroju sowieckiego. Na razie nie rozstrzelali. Rodzina ich, mieszkająca w 1940 r. pod Birżami, chyba zginęła po zajęciu Litwy przez sowiecką armię.

Jerzy Stark, z białym kołnierzykiem pod szyją, nienagannie odprasowany, był synem właścicieli dóbr na Polesiu. Z mocno zarysowanym nosem, pod którym czaił się półuśmiech, był miłym, uprzejmym kolegą.

Koelichen zwany "Azą" - śniadolicy, czarnowłosy, był sprężysty i zwinny jak kot, wszyscy się go bali - mógł "zdrowo dołożyć".

"Mima" - Gardenin, sympatyczny bujacz, zginął w czasie wojny po bohatersku, mimo tortur w gestapo, nie wydał nikogo. Rozstrzelany.

Kupczyk - niski blondynek z Gdyni o wodzowskich zapędach. Skonstruował małe działko, które w razie czego miało bronić naszego Wybrzeża. On był dowódcą baterii, my jej obsługa. Ostre strzelanie na konwiktowym podwórku zakończyło się rozpędzeniem baterii przez ojca prefekta.

To tych paru, których lepiej zapamiętałem. Jakie były losy innych? Czy przeżyli wojnę? Ilu zginęło, jako ofiary sowieckich wywózek, czy hitlerowskiego terroru?

Od czasu do czasu pojawiały się wśród nas pasje rywalizatorskie: kto więcej wyciśnie "pompek", ile razy podniesie się na drążku umocowanym w drzwiach sypialni, ile okrążeń zrobi wokół klombiku na naszym podwórku. Kto stanie na głowie i postoi w ten sposób trochę...

Wśród najmłodszych były podobno zapasy w jedzeniu mydła lub kleju - ja nie brałem w tym udziału. Robienie kawałów było na porządku dziennym, ale nikomu one nie robiły krzywdy, nikogo nie obrażały.

Jako przebywający w Wilnie uczeń byłem świadkiem wydarzeń, które utkwiły mi w pamięci. Do nich zaliczam uroczystości związane ze sprowadzeniem do Wilna prochów Matki Marszałka Piłsudskiego wraz ze złożeniem ich i urny z Jego Sercem na cmentarzu na Rossie.

Było to wiosną 1936 roku. Miasto udekorowane odświętnie tonęło w zieleni i blasku majowego słońca. Opuszczone do półmasztu flagi państwowe na gmachach publicznych, spływające z okien kamienic biało - czerwone chorągwie nadawały uroczystościom historyczny wymiar. Wzdłuż trasy żałobnego pochodu ustawiono maszty z flagami narodowymi i niebiesko - czarnymi barwami orderu Virtuti Militari, u szczytu których tkwiły stylizowane orły.

Do Wilna przybyli najważniejsi dostojnicy Państwa i Armii, delegacje organizacji społecznych i młodzieżowych. Były grupy wycieczkowe z różnych stron kraju. Żałobny orszak w podniosłym nastroju ciągnął ulicami Wilna, które wyległo oddając hołd Wskrzesicielowi Państwa Polskiego i Jego Matce. Złożenie do grobu obwieściły miastu i Polsce artyleryjskie salwy honorowe oddane z baterii ustawionych nie opodal cmentarza. Tam pod granitową płytą spoczęły szczątki Matki i Serce Syna. Następujące po sobie wydarzenia polityczne, takie jak zajęcie przez Niemców Sudetów, a później całych Czech było dla nas pierwszym historycznym doświadczeniem. Ale to było gdzieś daleko. Nieszczęsny incydent na granicy polsko - litewskiej w marcu 1938 r. - to było już obok nas.

Pamiętam nocne przemarsze wojska, grzmot eskadr lecących nad miastem, lądujących na Porubanku, udzielający się nam nastrój powagi naszych wychowawców i nauczycieli... Pokojowe zakończenie konfliktu przyjęte zostało przez nas z ulgą. W parę miesięcy później nasi starsi koledzy pojechali z wycieczką do Kowna. Wrócili stamtąd pełni wrażeń. Byli pod urokiem miasta i kraju, który był dla nas dotąd zupełną egzotyką. Przywieźli różne smakołyki, starsi - papierosy w pięknym opakowaniu.

Były też szkolne wycieczki do Rygi i Tallinna oraz do Wolnego Miasta Gdańska leżącego wówczas poza granicami państwa polskiego jako "Freie Stadt Danzig".

Wiosną czasami udało się wymknąć na wagary. Pamiętam, kiedy w ciepły majowy poranek, korzystając z wolnej lekcji, pomaszerowaliśmy z kolegą na lotnisko w Porubanku. Tam, siedząc w trawie, patrzyliśmy na startujące i lądujące płatowce. Właśnie odlatywał pasażerski Lockhead - Elektra do Rygi, Tallinna i Helsinek. Srebrzysty, wielki ptak przemknął nad naszymi głowami unosząc szczęśliwców w daleki świat... Nie wiedziałem jeszcze, że w dwa lata później z lotniska tego startować będą na wschód stalowo - szare chyże Messerschmitty - czego byłem mimowolnym świadkiem. Bazowała tu podobno eskadra słynnego Moldersa.

Konwikt opuściłem w piękny czerwcowy dzień 1939 roku - tym razem na zawsze.

Kiedy w styczniu 1945 r. śpiesznie maszerowałem ul. Wielką, aby powiększyć armię "ochotników z ostatniej obławy", przechodziłem obok tak bardzo znajomego mi budynku.

Stał szary i opuszczony, z licznymi szczerbami, zadanymi przez wojnę. Z jego okien ciągnęły się w górę festony wygasłego pożaru. Trudno było uwierzyć,że właśnie tu upływały moje beztroskie lata szkolne.

NG 51 (487)