Beata Garnytë
Mariana Kościałkowskiego powrót do Wilna W minionym tygodniu w Gabinecie Grafiki Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego otwarta została wystawa rysunków Mariana Kościałkowskiego. Stało się to możliwe dzięki współ- pracy Instytutu Polskiego w Wilnie, Biblioteki Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu i Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego. "Styl, który nazywam swoim stylem" Wystawa ta cieszyła się dużym zainteresowaniem wśród miłośników sztuki. Jak podkreślał obecny na jej otwarciu prorektor UMK Wojciech Popławski, żyjemy w niezwykle ciekawych czasach. "Wystawa ta jest najlepszym dowodem tego, że możemy i powinniśmy ze sobą współpracować" - mówił prorektor. Słowa Mariana Kościałkowskiego przytoczone w podtytule a będące mottem tej wystawy najlepiej charakteryzują swoisty, niepowtarzalny styl malarza. "Marian Kościałkowski wrócił do Wilna, co prawda, nie tak, jak chciał i nie wtedy, kiedy chciał, ale wrócił. Ostatni raz był tu 60 lat temu" - tak właśnie rozpoczął tego dnia prezentację wystawy jej autor i główny koordynator Mirosław Supruniuk. Podkreślał on, że Marian Kościałkowski był malarzem niezwykłym, bardzo indywidualnym. "Gdy tylko zyskiwał popularność czy nawet sławę, natychmiast zrywał wszystkie znajomości i zaczynał robić coś nowego. Rysunki, zaprezentowane na tej wystawie są świadectwem kolejnych etapów jego twórczości. Baczny obserwator może tu znaleźć pewne wpływy najwybitniejszych malarzy, takich jak np. Picasso, ale bądźmy uczciwi, któż nie był pod ich wpływem. Kościałkowski nie jest wyjątkiem. A jednocześnie jest to malarz na wskroś oryginalny" - mówił autor wystawy. Urodzony w Wilnie Jan Marian Kościałkowski, syn Olgierda Kościałkowskiego i Marguerite z domu Poullet urodził się w Wilnie 1 lipca 1914 roku. Tu też ukończył gimnazjum i, rok po maturze, w roku 1933 dzięki rodzinie matki podjął studia malarskie w Paryżu. Studiował tam niecały rok, po czym wrócił do Polski i dopełnił służby wojskowej. W roku 1936 zapisał się do Akademii Sztuk Pięknych, gdzie, jak pisał Mirosław Supruniuk, "w pracowni Mieczysława Kotarbińskiego i Tadeusza Pruszkowskiego zbierał w czasie studiów doroczne nagrody za malarstwo". Po wybuchu wojny Kościałkowski próbował wrócić do Wilna, jednak został aresztowany i zesłany w głąb Rosji, do Welska (na płd. -zach. od Archangielska). Zwolniony w wyniku amnestii w 1941 roku wstąpił do Armii Polskiej i w jej szeregach przeszedł Persję, Irak, Palestynę, Libię, Egipt, aż wreszcie dotarł do Włoch. Tu w szeregach 2. Korpusu Andersa brał udział w walkach o Monte Cassino. Po zakończeniu wojny, w roku 1947 Kościałkowski przyjechał do Anglii, gdzie uzyskał stypendium w Sir John Cass College w Londynie. Już po roku zorganizował swą pierwszą indywidualną wystawę na Wyspach Brytyjskich - w Gimpel & Fils Gallery w Londynie. Kościałkowski wystawiał rzadko i rzadko korzystał z zaproszeń do udziału w wystawach zbiorowych. W latach 1958 - 1959 odbyły się dwie wystawy indywidualne w Polsce, w CBWA w Szczecinie i Poznaniu, w roku 1966 - w Drian Galleries w Londynie, w roku 1971 w Polskim Instytucie Kultury w Londynie. Miał też kilka wystaw pośmiertnych, w tym m. in. w Toruniu i Wilnie. Nagrody i wyróżnienia omijały Mariana Kościałkowskiego, mizantropa i odludka "stroniącego od polskiego środowiska artystycznego i społeczności polskiej w Londynie", jak o nim pisał Mirosław Supruniuk. "Twierdził, że w malarstwie interesujące jest tylko to, co dzieje się w chwili malowania, tylko ten obraz, rysunek czy rzeźba, które są właśnie realizowane. To co zdarzyło się wcześniej, "wczoraj" czy "przed chwilą" straciło wartość bez względu na pasję, z jaką powstawało. Stąd tak rzadka u Kościałkowskiego chęć dzielenia się własnym dorobkiem i gotowość (granicząca z nonszalancją) wyrzucenia na śmietnik najlepszych swoich dokonań? - tak prezentował Mariana Kościałkowskiego koordynator wystawy, który do takich wniosków doszedł po przeczytaniu dziennika artystycznego malarza i napisanych przez niego artykułów. "Kompozycje moje albo imaginują same lub dostrzegam ich bazę w zewnętrznym świecie, w nowatorstwie ziemi, w skałach, korze drzew, w powierzchni piasku, w plamach na murach, w wodzie itd. - takie zaobserwowane lub wyimaginowane plamy przemieniam i porządkuję za pomocą rysunku-pisma kolorem w rytmy i zdecydowane znaki i symbole, przez które usiłuję ujawnić obecność siły życiowej formującej się w formy energii światła i koloru" - pisał Marian Kościałkowski. W innym miejscu pisał: "Nieprawda, że wystarczy namalować jabłko, aby było tylko jabłkiem - i już jest malarstwo. Jabłko musi być w stylu artysty, musi być jego jabłkiem, a nie jednym z miliarda jabłek. Obraz musi być tworem artysty, a nie kopią natury, w której artysta się zatraca. Ważne jest to nowe, co artysta z siebie daje, nie to, co ogólne i znane wszystkim". U kresu życia Kościałkowski pisał: "Muszę stwierdzić, że dzisiejsze malarstwo straciło kontakt z publicznością i stało się sprawą prywatną artysty. Ja natomiast chcę wystawiać moje obrazy i chcę, oczywiście, aby one były rozumiane przez odbiorców i dawały im przeżycie. A przecież spotykam się z zupełnym niezrozumieniem i obojętnością. (...) Jak być równocześnie nowoczesnym w sztuce i być zrozumianym" Wybrałem dla mojej wizji malarskiej najprostsze przedmioty. I zacząłem przede wszystkim rysować te przedmioty, bo rysunek jest moją najsilniejszą stroną i muszę to wykorzystać. Więc postanowiłem przekształcić te przedmioty w sposób najbardziej mocny i precyzyjny. (...) Powinienem odrzucić atmosferę pompy i gestu, bo to fałsz". Jest to najlepszy komentarz całokształtu twórczości Kościałkowskiego. Państwo Lidia i Marian Kościałkowscy W otwarciu wystawy udział wzięła również żona zmarłego przed 23 laty malarza - Lidia Kruszyńska - Kościałkowska. Pani Lidia zachwyca dziś swą energią i jakże żywym i chłonnym wiedzy umysłem. Ciągle się dokształca. Przed kilku laty do języków opanowanych w młodości (włoskiego, francuskiego, niemieckiego, angielskiego) dodała też język rosyjski. Zainteresowanie kulturą rosyjską pozwoliło pani Lidii zawrzeć wiele nowych znajomości, a nawet przyjaźni, w tym m. in. z Dmitrijem Wołkogonowem (zm. na raka w 1995 r.), autorem głośnych książek o Stalinie, Leninie. Rodzinnym miastem pani Lidii jest Poznań. "Odkąd siebie pamiętam, moim jedynym marzeniem były podróże. Dlatego też, gdy tylko skończyła się wojna, spakowałam swój dobytek i mając w kieszeni 6 czy 7 dolarów, które dała mi mama, pojechałam do Rzymu. Tam dostałam się na uniwersytet i zaczęłam studiować filozofię. Otrzymałam stypendium, płacić zaczęli jednak nie od razu, a w moich kieszeniach już hulał wiatr. Zawsze jednak miałam szczęście do ludzi. W kawiarni zobaczyła mnie wówczas znana polska malarka Domańska. Widocznie wyglądałam tak, że domyśliła się, że potrzebuję pieniędzy, gdyż zaproponowała mi pracę modela. W centrum Rzymu była wówczas pracownia wynajmowana przez kilku polskich malarzy, którym i zaczęłam pozować. Jednocześnie chodziłam na wykłady? - mówiła pani Lidia. Marian, mimo że sam w pracowni nie malował, jednakże był tu częstym gościem. Niebawem też doszło do pierwszego spotkania Lidii Kruszyńskiej i Mariana Kościałkowskiego. Wzajemna sympatia wkrótce przerodziła się w miłość. "Początkowo Marian chciał osiąść w Rzymie, warunki były tu jednak bardzo trudne. O wiele łatwiej zacząć coś budować było w Anglii, gdzie też wkrótce i wyjechaliśmy - ja pociągiem (wyjazd umożliwił mi wpis, że jestem krewną Mariana), on - wraz z Armią Andersa. Osiedliśmy w Londynie, tam też otrzymaliśmy stypendia i podjęliśmy studia. Po ukończeniu chemii zaczęłam pracować w laboratorium badawczym, później w Liceum Francuskim w Londynie, Marian rysował i pisał artykuły o sztuce " - mówiła pani Lidia. "Dużo podróżowaliśmy - wspomina pani Lidia.- Mąż jednak nigdy nie siadał za kierownicę. Zawsze sama prowadziłam samochód, mąż wskazywał drogę. W drodze ani w Londynie Marian nigdy nie używał własnego nazwiska. Kościałkowski - tego żaden Anglik ani inny obcokrajowiec nie wymówi. Dlatego też w paszporcie miał wpisane moje nazwisko - Kruszyński. Jednakże mimo tych niedogodności mąż nigdy nie zdecydował się na definitywną zmianę nazwiska, choć takie wypadki wśród Polonii były częste. Słyszałam nawet, że ktoś z Polaków zmienił nazwisko na Black. Mało oryginalne. Mąż cenił swoje korzenie, choć swym rodowodem niezbyt się interesował. Kontakty utrzymywał przede wszystkim z rodziną ze strony matki, urodzonej we Francji, która w poszukiwaniu samodzielności i zarobku przyjechała do Wilna, gdzie udzielała lekcji języka francuskiego, i poznała ojca Mariana Olgierda . Pobrali się i wkrótce się doczekali 3 synów - Przemysława, Mariana i ich młodszego brata, którego imienia w tej chwili nie mogę przypomnieć". Rozpoczęła się wojna i rodzina została rozrzucona po świecie. Marian trafił do niewoli sowieckiej, skąd po amnestii zaciągnął się do szeregów Armii Andersa i wraz z nią przeszedł cały szlak wojenny. Najmłodszy z braci był w partyzantce i zginął gdzieś w lasach w okolicy Wilna zastrzelony przez Armię Czerwoną. Osierocił syna, który po wojnie mieszkał w Polsce, po czym wyemigrował do Australii i wszelki ślad po nim zaginął. O wojennych losach Przemysława pani Lidia nic nie wiedziała. Po wojnie mieszkał on w Polsce, skąd później wyemigrował na Zachód. "Bracia nie utrzymywali żadnych stosunków. Do spięć doszło po śmierci ojca. Przemysław odmówił wówczas oddania zdjęć rodzinnych i rysunków Mariana, które ojciec zbierał na wystawę. Mąż był tym bardzo rozgoryczony, już wówczas chorował na raka i jego stan ciągle się pogarszał. Przed wyjazdem do Polski Przemysław wszystkie te rzeczy oddał na przechowanie mieszkającemu w Sopocie przyjacielowi. Już po śmierci męża próbowałam je odzyskać, ale bez upoważnienia Przemysława nie udało się. Wszelki ślad tego ostatniego zaginął. Nie wiem więc, czy jeszcze żyje. Boli jedno, że wszystkie te tak cenne pamiątki leżą gdzieś w Sopocie i butwieją? - wspomina pani Lidia. Na zakończenie rozmowy pani Lidia powiedziała: "Cieszę, że rysunki męża dotarły wreszcie do Wilna. Marian byłby tym zachwycony..." NG 52 (488) |