Beata Garnyte

Było, minęło

Niewielu spotkać możemy obecnie ludzi, którym w udziale przypadł los równie tragiczny, co pana Klemensa Słowika. Urodzony w grudniu 1894 roku, tak tak, w 1894 roku, był naocznym świadkiem wszystkich przełomowych wydarzeń minionego wieku. Wystarczy tu powiedzieć, że obywatelstwo zmieniano mu 4 razy - początkowo był "poddanym" Rosji carskiej, później Niepodległej Polski, następnie Związku Radzieckiego, aż wreszcie otrzymał paszport Republiki Litewskiej.

Niejednokrotnie śmierć stała tuż przy nim i zawsze tylko łut szczęścia sprawiał, że pan Klemens ze wszystkich opresji wychodził cało. "Czasem leżę przed zaśnięciem i próbuję przypomnieć sobie, ile to razy kostucha próbowała wyciągnąć po mnie rękę. Naliczę tego z 50 razy, wiem też, że takich wypadków było więcej. Przecież tylko tonąłem z pięć razy, nie raz i nie dwa chciano mnie rozstrzelać" - wspomina pan Klemens. Wytrwać pomagało mu zawsze wrodzone poczucie humoru i przyjazne usposobienie, dwie jakże wspaniałe cechy, które przetrwały do dziś.

Jak już wspominałam, urodził się pan Klemens w roku 1894 w Świrze (obecnie Białoruś). Dziś z ogromną nostalgią wspomina swą rodzinną wieś, ogromne i bardzo piękne jezioro, które było nie opodal, górę, na której według podań, Stefan Batory przyjmował niegdyś defiladę.

Ojciec odumarł go bardzo wcześnie, pan Klemens miał wówczas 2,5 roku. Cały ciężar wychowywania dzieci spadł wówczas na barki matki. Pan Klemens pamięta, jak matka, która zaledwie nieco czytać umiała, przedwojennych pieniędzy nie liczyła, lecz mierzyła je i w ten sposób się rozliczała na rynku. Zresztą nie ona jedna, gdyż wielu było wówczas analfabetów. Pan Klemens do szkoły również nie chodził, czytać i pisać nauczył się samodzielnie, a jego charakterowi pisma pozazdrościć może niejeden.

Ludzie XX wieku przeżyli wiele wojen. Pan Klemens doskonale pamięta rok 1920. "Był to czas straszny, a jednocześnie pewne wydarzenia śmieszyły" - tak ten rok podsumowuje pan Klemens. "Pamiętam, był lipiec, ciepło, a tu nagle na brzeg wyskoczyli Kozacy, wszyscy w baranich czapkach, podartych szynelach. A głód wśród nich panował taki, że jedli grochowiny. Szła ich ćma na Warszawę... Jak wracali z powrotem, już nie widzieliśmy" - wspominał pan Klemens, późniejszy żołnierz 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich, pracownik jednego z wileńskich gimnazjum.

Nadszedł rok 1939 i pan Klemens, podobnie jak wiele innych polskich rodzin, rozpoczął długą podróż w głąb Rosji. "Zapakowali nas jak bydło do wagonów i powieźli. Jechaliśmy dziewięć dni bez kawałka chleba czy kropli wody. Dla krasnoarmiejców byłem kułakiem, bo przy pomocy mieszkającej w Stanach ciotki do 3 już posiadanych hektarów dokupiłem jeszcze 15. I to mnie zgubiło. Dobrze, że gdy po mnie przyszli, mama była u siostry. Gdyby była wówczas w domu, spotkałby ją podobny los, co i mnie" - wspominał pan Klemens.

?Wieźli nas prawdopodobnie do Donbasu, ale cóż to była za jazda. Nasze wagony często zapędzano na boczne tory, gdzie staliśmy całymi godzinami. Jeść nam nie dawano, tylko jakieś liście rzucano do palenia. Nigdy nie paliłem, starałem się więc zawsze znaleźć miejsce bliżej drzwi. Tym bardziej, że od czasu do czasu drzwi te bywały otwierane, byśmy mogli "zaczerpnąć świeżego powietrza".

Tak dojechaliśmy do Moskwy, gdzie nasz pociąg po raz kolejny zapędzono na boczne tory. Gdy tym razem wartownik otworzył drzwi naszego wagonu, jego uwagę przyciągnął jakiś hałas po drugiej stronie. Poszedł sprawdzić, co się tam stało, ja zaś skorzystałem z okazji i niepostrzeżenie się wymknąłem. Przy pomocy przypadkowo spotkanej kobiety udało mi się dotrzeć do mieszkającej w pobliżu ciotki. Z jej pomocą otrzymałem od przewodniczącego kołchozu zaświadczenie, że jadę w rodzinne strony na pogrzeb matki i już bez żadnych przygód wróciłem do domu? - opowiadał pan Klemens.

Później przyszli Niemcy i znów pan Klemens cudem kilka razy uniknął śmierci. Raz od serii rozwścieczonego Niemca uratowało go zwykłe potknięcie się, innym zaś razem noszony od dzieciństwa krzyżyk, dzięki któremu Niemcy uwierzyli, że nie jest on w partyzantce. Na tym jednak nie koniec wojennych przeżyć pana Klemensa. Wraz z przyjacielem około tygodnia spędził on w więzieniu na Łukiszkach. Stało się to po tym, gdy próbowali spotkać się ze znajomymi, nie wiedząc, że ci ostatni są już aresztowani, w ich mieszkaniu zaś zorganizowano kocioł. Byli z rejonu, a więc Niemcy doszli do prostego wniosku - są partyzantami. Zaczęto ich śledzić i wkrótce aresztowano (było to w okolicy Zielonego Mostu).

O tym wszystkim dowiedzieli się jednak później - po przekupieniu jednego ze strażników. Na szczęście mieli wówczas przy sobie pokaźną kwotę, gdyż do Wilna przybyli po pieniądze za uprzednio sprzedaną krowę. Tenże strażnik o całym zajściu powiadomił ich przyjaciela - Zawiszę Czarnego. A że ten z kolei oddał niegdyś przysługę dyrektorowi więzienia, udało im się cało ujść z opresji. "Każdej nocy wywoływano tam po kilka osób, które już nie wracały. My również szykowaliśmy się na taką ewentualność - próbowaliśmy o wszystkim poinformować rodzinę, na ścianach celi zostawiliśmy prośbę, by ktoś się z nimi w miarę możliwości skontaktował. Wywołano nas nad ranem i wyprowadzono nad ranem. Już pożegnaliśmy się z życiem, gdy nagle nasi strażnicy kazali nam uciekać. Drugi raz nam tego powtarzać nie trzeba było - wzięliśmy nogi za pas. Wówczas zbliżał się już do Wilna front. Udało nam się jeszcze przejść Zielony Most, gdy nagle rozległ się wybuch. To Niemcy go wysadzili.

Dziś pan Klemens wraz z rodziną mieszka w Wilnie. Do Polski nie wyjechał, chociaż miał już wszystkie potrzebne dokumenty i znał datę odjazdu. Przeszkodziła choroba żony. Wielu przyjaciół wyjechało, wielu już z nich nie żyje, taką długowiecznością nikt z nich pochwalić się nie może. "U mnie w rodzinie wszyscy długożyją - mówił pan Klemens. - I mama, i babcia umarły mając prawie po sto lat". Widocznie zahartowały ich przebyte trudy i troski.

Na zdjęciach: Klemens Słowik z małżonką, około 1950 r.; w gościnie w redakcji, grudzień 2000 r.

NG 53 (489)