Aleksandra Iwaszkiewicz

Opowiadanie o swoim życiu

(urywki na podstawie wydania "Głosu Kowieńskiego" w opracowaniu Wł.Chomańskiego)

Długoletnia uczestniczka powojennego polskiego ruchu na Kowieńszczyźnie szan. p. Aleksandra Iwaszkiewicz ma 90 lat. Osobiście przeżyła całą powojenną historię kowieńskich Polaków i teraz zostawia nam swoje cenne wspomnienia. W nich są wszystkie główne etapy tej naszej historii, która czeka jeszcze swoich historyków i zasługuje na to, żeby znali i poważali ją wszyscy nasi Rodacy i Rodaczki, jak na Litwie tak i w Polsce.

Dzieciństwo. Wygnanie do Rosji. Powrót na Litwę

Urodziłam się w naszym Wincentowie, w polskiej rodzinie Józefa i Heleny Iwaszkiewiczów. Miałam brata i dwie siostry. Byłam najmłodszą w rodzinie lubianą przez wszystkich, a kiedy niekiedy i rozpieszczana. Urodziłam się 21 lipca 1910 r. i dzieciństwo swoje do 1915 r., w którym nas wszystkich wygnano z naszej ziemi na uciekinierski los do Rosji, smutnie pamiętam, tak jak sen. Nasze pokoje, nasz wielki dom, ścieżki i kwiaty sadu, a dalej szerokie pole aż do lasu! Wszystko to często mi śniło się przez całe życie, marzyłam o tym.

Wygnano nas przymusem. Wojsko carskie, tam gdzie front przechodził, szedło w domy i wypędzało wszystkich ludzi. Nasi wyjechali też, na dwie fury. Wyjechali, a mamusia ucałowała ziemię i powiedziała: "Już ja tu nie wrócę"! Tak i stało.

Byliśmy jeszcze w Rożkowie i tam mamusia zachorowała na zapalenie żołądka. Doktorowie to tylko mogli powiedzieć, że lekarstwa nie było. Tam i zmarła. Tam ją i pochowano. Całe jeszcze to szczęście, że w Rożkowie trumnę dostał tatuś i na cmentarzu pochował mamusię. Ludzie wtedy umierali, gdzie popadło, w lasach i przy drodze.

Wróciliśmy po wojnie do Wincentowa chyba w 1923 r. Znaleźliśmy wszystko w upadku i wszystko trzeba była zaczynać od początku. Najlepszym i najwyższym dla mnie był Mickiewicz! To mój żart, wiadomo, ale jak trafnie powiedział o dzisiejszych Polakach Kowieńszczyzny!

"Cicho wszędzie, głucho wszędzie.

Co to będzie, czy co będzie?"

Woskajcie

Woskajcie to była taka okolica polska w gminie czekiskiej, taka jak inne polskie okolice w tej gminie: Kruwądy, Radziwiliszki, Dowgialiszki... Przed wojną wszędzie, gdzie tylko byli na Litwie Polacy, działała "Pochodnia" - polska oświatowo - kulturalna organizacja. Centrum jej, działające na całej Litwie, było w Kownie na ulicy Orzeszkowej. W innych powiatach, gdzie było dużo Polaków - Poniewieżu, Wiłkomierzu, Olicie i miasteczkach - Bobtach, Birżach, Janowie... polską pracę kulturalną prowadziły miejscowe oddziały "Pochodni". Woskajcie od naszego Wincentowa były za pięć kilometrów przez las. Były tam trzy gospodarstwa i wszystkie były polskie. "Pochodnia" tam założyła swoją świetlicę. Prawda, nie była ona taka, jak w Kruwądach czy Radziwiliszkach, z czytelnią, gazetami i biblioteką. W Woskajciach świetlicą był prywatny dom, który miał duże pomieszczenie. Dom ten był własnością Korejwy, którego córka potem wyszła za Jana Kieraszewicza. Kierownikiem wszystkiego był Jan Kieraszewicz.

I przyjechali z Kowna pan Dowgird z panem Lachowiczem, który przywiózł ze sobą akordeon. Na pierwszym zebraniu pan Lachowicz nam pięknie grał różne piosenki, a my śpiewały. Tak był dany początek naszym kółkom - dramatycznemu, tanecznemu i chórowemu. Ja śpiewałam w chórze, p. Henryk Wojnowski z żoną, wtedy byli jeszcze młodzi, to krakowiaka tańczyli. Odbywało się to chyba w roku 1937.

Po wielu latach, kiedy śpiewałam przy klubie "Inkarasa" w chórze polskiego zespołu artystycznego, o tych byłych w Woskajciach inscenizacjach niczego zespolanom nie przekazałam i mam teraz żal, że u nas w "Inkarasie" wtedy nie robiono podobnych inscenizacji.

Taką samą nauczycielką jak moja siostra była i siostra Jana Kieraszewicza Adela. Za swoje zdemaskowane przez policję nauczycielstwo "kompletu polskiego języka", tak nazywano zbiorowe grupy dzieci, w których nauczano języka polskiego, Adela Kieraszewiczówna musiała płacić grzywnę, za wielką dla niej i jej rodziny. Wybrała celę więzienną i odsiedziała w Policijos Nuowada w Czekiszkach naznaczony jej za tajne nauczanie polskiego języka "srok". Wyszła za mąż za Czesława Jatowta.

A z Polską to ja dziwię się, jak to jest. Sami nic nie mają, a drugim dają. Przecież przed wojną pomogli postawić nawet to Gimnazjum Polskie w Kownie, postawiony ten dom, który był przed wojną domem "Pochodni", i ten sam Polski Bank. Taki piękny jest ten bank (dziś Litewski Bank Oszczędnościowy). To był polski bank za polskie pieniądze postawiony. A teraz wszystko Litwinom zostało. Czy podobnie nie będzie z Domem Polskim w Wilnie?

Przed wojną otrzymywaliśmy "Chatę Rodzinną". Jeden raz na tydzień przychodziła do nas ta gazeta. A redakcja "Chaty Rodzinnej" i "Dnia Polskiego" była w tym domu "Pochodni". Teraz nasi szukali, robili duże zabiegi, ale nie oddają im tego domu (Pochodni).

Przy Niemcach Polakom na Litwie było bardzo ciężko dlatego, że byliśmy traktowani tak, że mało różnicy od Żydów. W Wincentowie około nas tylko trzy rodziny były polskie: Kieraszewiczów, p. Adeli Jatowtowej, nasza. A reszta - Litwini. Wszyscy wiedzieli, że my jesteśmy Polacy, i choć nigdy nie mieliśmy z sąsiadami Litwinami żadnych sprzeczek czy kłótni, ani sądu ani żadnej bijatyki - nic a nic, ale nie patrząc na to, nas wypędzali z naszych gospodarstw i przeprowadzali do nich przyjezdnych Niemców.

W czasie pierwszych "sowietów", wojny, Niemców i drugich "sowietów" po wojnie, kiedy wszystko to nasze polskie zamknięto, a niczego nie pozostało i nie było już nikogo z ofiarujących i dających, kończyła się w Woskajciach ta polskość.

Bardzo smutny los trafił Woskajcie po wojnie. Bardzo dużo młodych ludzi z Woskajć po wojnie poszło do lasu i tam ich zastrzelono. Niektóre z nich, to nasze, co na tej fotografii naszego zespołu. Dużo teraz, które już nie żyją, a reszta rozeszła się, bo wtedy już nie było komu zajmować się polskością, a Jan Kieraszewicz był pod NKWD.

Teraz Woskajcie już przeszli na litewskość. Pożenili się wszystkie Polki z Litwinami, te, które tam zostali. To też mówi po polsku już tam tylko kilka żon.

Henryk

Jak skończył tam siedem klas, to przyjechał do Kowna, w którym ja już mieszkała, bo nie było już wyjścia i ja pierwsza z sióstr wyjechałam do Kowna. Otrzymała tu pracę w farmaceutycznej fabryce "Sanitas".

Szczycił się naszym szlachectwem. Heniuś i dla mnie wybrał dokumenty szlachectwa. Mam teraz dokument, że ja jestem z Bohuszów. Herbu nie wiem, bo jego tam do dokumentów nie wpisano. Kosztowało to dość niemało, Heniuś dostał ten dokument w Ratuszu, ale tak i pozostało wszystko bez niczego, teraz niepotrzebne, bo rodziny nie ma.

Był on wielkim patriotą i już ta Polska była dla niego wszystkim. Chciał mieszkać w polskim okrążeniu. Kupował polskie książki, możliwe do zdobycia polskie produkty, polskie meble, uczęszczał do polskiego zespołu i śpiewał w polskim chórze, był bardzo religijny i w niedzielę modlić się starał tylko w Karmelitach na Mszy św. po polsku.

Początki polskiego działania w Kownie po wojnie

W czasach wojny wszelkie działanie było bardzo trudne. Polakom niczego nie pozwolono. Działać coś wprost było nie sposób. Najaktywniej Polacy powojennej Litwy zaczęły działać w tych komisjach ewakuacyjnych, w 45 czy 46 roku, kiedy już zrobiło się troszeczkę spokojniej. Nie wiem o tym dużo, to i nie opowiem niczego. A życie kulturalne kowieńskich Polaków powoli otworzyło się, kiedy już stało drugie uspokojenie, po śmierci Stalina chyba. Osobiście mnie do polskiego zespołu zawerbowała pani Żotkiewiczowa. W zespole wtedy już była Genowefa Praniewiczówna, i ona więcej o tym może powiedzieć. Kiedy ona zamieszkała u p. Wandy Żotkiewiczowej, zespół już istniał kilka lat. Ja już tam w zespole bywałam szczerze, pomagałam ile mogłam, szyłam i układałam tam sukienki, serdaki i inne rzeczy, choć nie miałam na to dużo swobodnego czasu.

Bardzo udanym starostą chóru był pan Henryk Wojnowski, choć i starszego już był wieku. Pan Henryk Wojnowski był nauczycielem matematyki w Woskajciach, potem dłuższy zaś czas w Czekiszkach, a na koniec stał wykładać matematykę w Kowieńskiej Politechnice. Twardy był człowiek. Dużo kogo on skierował na tę polską kulturalną i społeczną pracę. Szczerze pełnił swoje powinności jako starosta chóru.

Ona, pani Helena Urniaż, do pracy artystycznego kierownika polskiego zespołu była bardzo podatna. Ofiarowywała się i w ogóle była człowiekiem nadzwyczajnym. Była silnego charakteru, miała zdolności literackie i sama pisała scenariusze dla naszych polskich dziecięcych przedstawień.

Z wyjściem na szerszą scenę nie było u nas tak, jak dzisiaj łatwo, kiedy dzisiejsze zespoły nasze kowieńskie, "Kotwica" i ten nowy śpiewacki "Canta Kownensis" co rok wyjeżdżają do Polski, na Wileńszczyźnie istnieje cały ruch folklorystyczny, "Kwiaty Polskie" w Niemenczynie i festiwal polonijny w Wisaginasie. Byliśmy włączeni do jedynego na całą Litwę strumienia litewskiej "Saviveikły" i nam, Polakom, było łatwo utonąć w nim. Przychodziły do nas różne komisji, patrzyły, sprawdzały, czy dopuścić nas do ?Apżiury? - smotru. Żeby zabłysnąć na scenie wszystkimi polskimi barwami trzeba było dużo pracować, wszystko przygotować samim, ubrania i wszystko inne.

Polska Msza św. w Kownie

Przed wojną w Kownie było dużo polskiego nabożeństwa i dużo polskich księży. Znałam kilka z nich. To Polikarp Maciejowski i Bronisław Laus. Ks. kanonik Laus był bardzo uczony, w kościele bardzo piękne nauki mówił. Znałem jego, nawet do niego przyjeżdżałam. W Szarytkach był księdzem. Tam przed samą wojną było polskie nabożeństwo. Umarł przy Niemcach i pochowany był na cmentarzu parafialnym na prospekcie Witolda. Potem niektórzy z Polaków Kowna przenieśli jego do Pietraszun. A raniej polskie nabożeństwo było w kościele Św. Trójcy, to tam, gdzie teraz seminarium duchowny. Jeszcze w Szarytkach na Laiswes Alei i w klasztorze Benedyktynek. Na wsi u nas przed wojną też bywało polskie nabożeństwo. Ksiądz przyjeżdżał z Kowna. Już w czasie wojny mszy polskiej nigdzie nie pozostało. A po wojnie po polsku też nie było gdzie przyjąć św. sakramenty.

Polską mszę po wojnie, był to rok 1946 czy 1947, zapoczątkował jeden młody ksiądz. Są jeszcze ludzie, którzy wiedzą o tym lepiej. Ksiądz ten był w kościele wilijampolskim, tym niewielkim drewnianym, co na placu "Sajungos Aikszte". Teraz ten ksiądz jest w katedrze na ałtarii, a wtedy był jeszcze młody i powiedział, że nam można od 2 godziny, kiedy w kościele swobodny czas, przychodzić na mszę polską. I tak my do wiljampolskiego kościoła zaczęły przychodzić na polskie nabożeństwo. Ksiądz ten był pochodzenia z polskiej rodziny. Pozwolono nam tam i śpiewać po polsku i drogę krzyżową szedliśmy. Ksiądz był bardzo zadowolony z tych mszy. My też. Modliliśmy tam szczerze, ile mogliśmy, składaliśmy na ten kościół. Lecz niedługo tak trwało. Jeden raz wyzwano nas i powiedziano, że polskiej mszy nam nie wolno, że ją nam zabroniono. To co na to powiesz!?

No to tak i skończyło się wtedy. Już nie pozwolili nam w Wilijampolu mieć polskiej mszy. Ale potem, kiedy wybrano papieża Polaka, to wtedy zgodził się Stankevičius dać nam polskie nabożeństwo w Karmelitach. Było to w 1978 r. Od tej chwili i zaczął się ten szczęśliwy dla polskiej Mszy św. w Kownie pas czasu. Jak to dalej będzie i jak długo, to jeszcze pytanie. Bo teraz nie mamy w Karmelitach księdza, który by dobrze znał język polski i mógłby swobodnie służyć Mszę św. po polsku. Nie mamy prawdziwego polskiego naszego duszpasterza.

Zakończenie

Uczęszczałam do "Kotwicy" szczerze. Czy długo? Prawie 32 lata. Teraz zaczęło się odrodzenie. Mam już nie te lata, żeby śpiewać (90 lat). Zostałam teraz już od wszystkiego na uboczu. Jak p. Urniaż umarła, ze śmiercią Heleny Urniażanki już ja przestałam należeć do tego zespołu. Dlatego, że ja byłam bliskim człowiekiem dla niej, byłam wszędzie z nią, tak można powiedzieć, że byłam prawą jej ręką. Wszystkie konkretne prace robiłam. Ona zaplanuje, a ja wykonuję. A jak zmarła, to zespół już rozłożył się.

Bywałam prawda jeszcze kilka razy zaproszona na spotkania, które prowadził starosta zespołu p. Henryk Wojnowski. Mieliśmy tam takie spotkania, na których nam - starszym on nawet prezenty darował. Ale od tego już wiało smakiem końca. Po tych ostatnich przyjęciach już nigdy nie byłam w zespole.

Z całej byłej rodziny zostałam jedna. A niedługo już. Proszę wszystkim moim znajomym przekazać moje pozdrowienia i życzenia takiego długiego życia, jak moje.

Na zdjęciach: 1970 r.w czasie wyjazdu do Wędziagoły Aleksandra Iwaszkiewicz (z lewej) i Wanda Żotkiewicz; zespół z Woskajć: w drugim rzędzie trzecia z lewej Aleksandra Iwaszkiewicz, druga z lewej jej siostra Kazimiera Iwaszkiewicz, około 1935 r.

NG 53 (489)