Robert Mickiewicz

Jeszcze raz o zwrocie ziemi

Bohaterka naszych czasów

Świętowanie w ubiegłym roku 10. rocznicy odzyskania niepodległości Republiki Litewskiej rozpoczęło okres bardziej lub mniej hucznych obchodów innych 10 - letnich rocznic. W tym roku mija również 10 lat od przyjęcia przez Sejm Restytucyjny Republiki Litewskiej ustawy o reprywatyzacji.

Ustawa ta rozbudziła również nadzieje mieszkańców Ziemi Wileńskiej na naprawę krzywd, wyrządzonych przez sowieckie rządy. Szczególnie to dotyczyło wsi. Bo właśnie tu, jak się wydawało przed dziesięciu laty, będzie można najłatwiej i najszybciej realizować ustawę reprywatyzacyjną. Ku temu istniały wszelkie przesłanki, potrzebne było tylko w miarę sumienne i precyzyjne wykonanie jej paragrafów.

Niestety, ustawa o reprywatyzacji, albo, jak ją nazywają na Wileńszczyźnie, ustawa o zwrocie ziemi, nie tylko nie naprawiła krzywd, wyrządzonych przez sowieckich okupantów, ale wywołała falę kolejnych niesprawiedliwości, upokorzeń, rozczarowań państwem prawa. Tym razem na próbę wierności, przywiązania do ojczystej ziemi zostali wystawieni synowie i wnukowie tych, których wywłaszczono z żywicielki w latach 40.

Autorzy ustawy reprywatyzacyjnej, jakby wiedząc w co się obróci proces zwrotu ziemi, wymyślili, jak się teraz okazało, bardzo pasujące do całej sytuacji określenie -"pretendent do odzyskania dawnej własności". Właśnie pretendent. Te określenie z jednej strony jakby daje nadzieję na to, że ziemia zostanie zwrócona pretendentowi, czyli dawnemu właścicielowi lub jego spadkobiercom, ale z drugiej jakby legalizuje cień niepewności. Pretendowanie przecież niekoniecznie powinno uwieńczyć się sukcesem, może zapewne trwać również w nieskończoność.

Dzisiaj z całą pewnością można stwierdzić, że w ciągu tych dziesięciu lat od uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej, wytworzyła się cała "tradycja", że na Wileńszczyźnie pretendowanie właśnie "niekoniecznie kończy się sukcesem". Ziemię na Wileńszczyźnie do dziś zwrócono zaledwie dla kilkudziesięciu procent pretendentów. Reszta przebywa właśnie w tym uniwersalnym dla władz stanie pretendowania do tego, co było własnością ich ojców i dziadów.

Dlaczego tak się dzieje? To pytanie jest chyba jednym z najczęściej powtarzanych wśród wileńskich Polaków. Odpowiedzi są różne. Władze naszego kraju, i to na różnych szczeblach, twierdzą, że brakuje dokumentów potwierdzających prawo do ziemi, przeszkadza sznurowy system jej podziału, że Polacy na Litwie są opieszali i niezbyt się starają o zwrot ojcowizny. Z kolei wśród stałych mieszkańców Ziemi Wileńskiej panuje przekonanie, że farsa ze zwrotem ziemi jest świadomą polityką władz, aby po raz kolejny wywłaszczyć z ziemi jej prawowitych właścicieli oraz, że jest to metoda na jej przejęcie przez przybyszów z innych regionów Litwy.

Mimo wszystko walka o podwileńską ( i wileńską również) ziemię trwa już dziesięć lat. Niestety, dziesięć lat w życiu człowieka, to bardo duży odcinek czasu. Prawdą jest to, że bardzo wielu z tych, co dziesięć lat temu zaczęli zmagania z biurokratyczną machiną o swoje, już odeszli. I największą część wśród nich stanowią osoby, które pamiętały, co to znaczy gospodarzyć na własnej ziemi, która była dla nich czymś więcej niż nieruchomość, towar, wart pewnej ilości pieniędzy. Wytrzymać przez cały ten okres arogancję, chciwość, nacjonalistyczne wybryki urzędników różnych maści jest niełatwym zadaniem. Coraz częściej zdarza się słyszeć, że nie wszyscy potrafią przebyć ten maraton i po utracie wiary we własne siły i pomyślne rozwiązanie sprawy, rezygnują ze zmagania o ojcowiznę.

Historia ponad ośmioletniej walki o ziemię ojca, jaką stoczyła mieszkanka wsi Rubieże w starotrockiej gminie rejonu trockiego Helena Andrzejewska może posłużyć doskonałym przykładem tego, że nawet w najcięższej i zdawałoby się beznadziejnej walce można zwyciężyć. Zwyciężyć nie dzięki jakiemuś cudu, pomocy dobrodziejów, łapówek, a zwyciężyć całkowitym poświęceniem się sprawie, naszą podwileńską wytrwałością i przekonaniem o tym, iż walczy się o słuszną i absolutnie sprawiedliwą sprawę.

Sprawa rzeczywiście wyglądała beznadziejnie. I to nie tylko na początku w 1991 roku, gdy Pani Helena zaczęła swoją epopeję, ale nawet w 1999, gdy sprawę wygrała, nie miała całkowitej pewności, że to już wszystko. Kropkę można było postawić w chwili, gdy wileńska powiatowa służba regulacji rolnych wręczyła pani Helenie i jej siostrom Jadwidze, Stefanii i Czesławie dokumenty potwierdzające, że są prawowitymi właścicielkami 6 ha ziemi, którą ich ojciec Piotr Olechnowicz nabył przed wojną.

Pani Helena przez te osiem lat miała przeciwko sobie nie tylko niechęć i sprzeciw urzędników praktycznie na wszystkich szczeblach: gminnym, rejonowym, powiatowym i wreszcie rządowym, ale również majętnego i obrotnego przedsiębiorcę Vytautasa Poszkę, któremu to przypadła do gustu ziemia po Piotrze Olechnowiczu. V. Poszka przybył do gminy starotrockiej z rejonu wareńskiego, gdzie za czasów sowieckich był dyrektorem fabryki puchu i pierza. Na podstawie ustawy o gospodarstwie rolnym i układom osobistym były dyrektor otrzymał od trockiego rejonowego samorządu ponad 19 hektarów ziemi po rozpadającym się wówczas kołchozie im. Afonina w okolicach wsi Rubieże (w sumie specjalista od puchu i pierza w rejonie trockim otrzymał około 50 hektarów). Jak łatwo się domyśliać, ziemia ta, zanim została kołchozową, należała do rodziny Olechnowiczów i ich sąsiadów i po wejściu w życie ustawy reprywatyzacyjnej musiała być niezwłocznie zwrócona prawowitym właścicielom. Ale nie ma nic niemożliwego, gdy ktoś ma duże chęci, pieniądze i poparcie urzędników (w tym między innymi Henryka Tuniewicza, który występował w tej historii w dwóch postaciach: najpierw jako przewodniczący kołchozu im. Afonina, który postanowił na początku 1990 roku przydzielić V. Pođce 15 ha ziemi kołchozowej, a następnie jako urzędnik niepodległej Litwy, kierownik Starotrockiej Gminnej Służby Regulacji Rolnych, która do ostatniego broniła interesów tegoż Poszki.)

Dzisiaj trudno jest nawet policzyć, ile razy w różnych gabinetach słyszała pani Helena odpowiedź - "nieko nebus" (nic nie będzie). Jako ilustrację do tamtego okresu można przytoczyć fragmenty listu Heleny Andrzejewskiej, Józefy Lichodziejewskiej i Heleny Budrevičienë do "Naszej Gazety", opublikowanego na naszych łamach w 1994 roku. "Widocznie, aby nas zniechęcić ostatecznie do ubiegania się o swoje, samorząd rejonu trockiego powtarza jak najęty, że nic już nie wskóramy, jako że Pođka naszą ziemię nabył na własność." "Zostałyśmy pozbawione nawet przysługujących nam 2 lub 3 - hektarowych działek ogrodowych, w których posiadaniu byłyśmy wcześniej, okrojono tak, że jabłka z naszych sadów spadają na tak zwaną ziemię Poszki." Poszka "twierdzi bezczelnie, że jeżeli będziemy się nadal rypały, zagarnie też te powierzchnie, które zajmują nasze zagrody". List wieśniaczki podwileńskie kończyły słowami: "Niech prawda stanie się prawdą, a sprawiedliwość sprawiedliwością".

O ilości obitych przez panią Andrzejewską urzędniczych progów wymownie świadczą stosy przeróżnych dokumentów, jakie zgromadziła w ciągu tych ośmiu lat. Papiery, które są swoistymi świadkami nierównego pojedynku, pedantycznie złożone, zajmują całą przestrzeń pod kanapą w domku pani Andrzejewskiej. Przeglądając te "trofea" pytam gospodynię domu, "czy w ciągu tych długich lat zmagania się, nie nadchodziła taka chwila, że chciało się wszystko rzucić i dać temu spokój."" Pani Helena z wyraźnym zdenerwowaniem odpowiada, "jak można tak mówić". W chwili, gdy walka o ziemię nabierała obrotów i wyłaniały się kolejne przeszkody, Andrzejewska przyrzekła sobie, że w tej sprawie chodzi nie tyle o dobra materialne, ile o zwycięstwo sprawiedliwości. Mówi: "mam taki charakter, że co zaczęłam, to muszę skończyć".

Rzeczywiście, nieugięty charakter i odwaga bardzo przydały się pani Helenie. Gdy ówczesny naczelnik powiatu wileńskiego Alis Vidűnas pogardliwie odpowiadał na jej prośby "nieko nebus", starsza pani w oczy temu wysokiemu urzędnikowi odpowiadała "bus" (będzie) i pisała kolejne listy (między innymi listy do prezydentów Litwy i Polski), skargi, podania, oświadczenia, aż wreszcie zwyciężyła. Uzurpatora jej ziemi V. Poszkę nie uratował nawet jeden z najsłynniejszych na Litwie adwokatów Kazimieras Motieka.

Czy mogło się stać inaczej? Zapewne tak. I smutnym potwierdzeniem tego są sąsiedzi pani Heleny, którzy nie uwierzyli w to, że ziemię można odzyskać i zrezygnowali z walki o nią. Dzisiaj na ich ziemi pełną parą gospodarzy przybysz z Oran.

Półtora hektara ziemi, jaka po podziale ojcowizny przypadła pani Helenie, zapewne mocno jej nie wzbogaci, ale stała się ona przedmiotem dumy i dowodem tego, że nie ma spraw beznadziejnych.

Na zdjęciu: Helena Andrzejewska

NG 2 (491)