Stanisław Mackiewicz (Cat)

Wielcy Wilnianie
Odeszli w zmierzch

Pierwotnie chciałem pisać swe wspomnienia, nie jako autobiografię, lecz jako luźne wizerunki ludzi, których znałem, a którzy pomarli. Stąd tytuł: "Odeszli w zmierzch". Obecnie spokorniałem i przystępuję do pamiętników, tak jak się przeważnie je pisze, to jest od chwili urodzenia, od genealogii rodzinnej i, w porządku chronologicznym, do chwili obecnej.

Ta chwila obecna jest ciężka dla mnie, bo oto od czterech lat jestem kaleką, co jest nieznośne dla otoczenia, a tragiczne dla mnie. Los mój jest identyczny z losem Fagi, jamniczki znanego pisarza Stefana Kisielewskiego. Biedna suczka cierpiała na łzawienie się oczu, niedomaganie bardzo częste u piesków. Troskliwi państwo zaprowadzili ją do weterynarza, ten zrobił zastrzyk, po którym nieszczęsna Faga przestała łzawić, lecz sparaliżowało jej tylne nogi i od wielu miesięcy leży nieruchoma na poduszce u swoich chlebodawców.

Ze mną jest dokładnie, arcy - dokładnie tak samo. W r. 1958 zachorowałem na zapalenie korzonków nerwowych, co spowodowało nerwobóle w lewej nodze. W maju 1959 r. profesor Choróbski robił mi przez półtora godziny operację bez narkozy, o której sam mówił, że jest wyjątkowo bolesna. Skutkiem tej operacji nerwobóle w lewej nodze ustały, lecz powstały uciski brzucha powodujące niemożność normalnego chodzenia. Odczuwam ból przy każdym kroku, przy każdym poruszeniu nawet, nie mogę wlec się dalej niż jakieś sto metrów.

Objeździłem mnóstwo profesorów - neurologów w Warszawie, Paryżu, Monachium i Sofii. Nikt mi ani odrobinę nie pomógł, ale wszyscy zgodnie z "etyką lekarską", mówiąc nawiasem, bardziej lekarską niż etyką, nie wskazywali na istotną przyczynę mego kalectwa, ograniczając się do subtelnych aluzji, że prawdopodobnie jest to skutek operacji.

Nic dziwnego, że od tego czasu patrzę na lekarzy oczami Tołstoja, który na nich wzruszał ramionami, albo Moliera, który ich znał dobrze i się z nich wyśmiewał. Jako prawnik nie mogę zrozumieć dlaczego, jeśli prowadząc wóz najadę mimo woli na jakiegoś pijaka, to będę się poczuwał do obowiązku płacenia mu odpowiedniego odszkodowania, a dlaczego lekkomyślnie kaleczący mnie lekarz do niczego wobec mnie się nie poczuwa. Zwłaszcza oburzają mnie psychiatrzy i neurolodzy. Przecież po dziś dzień nie mają oni pojęcia co to jest mózg, jaki jest związek mózgu człowieka, czy zwierzęcia ze wszechświatem, co to są te fale, które mózg emanuje, a poczuwają się do prawa kaleczenia swoich bezbronnych pacjentów.

Jeśli, czytelniku, słowa moje wydadzą się ci zbyt ostre, to poproś, aby cię okaleczono w ten sposób w jaki mnie okaleczono, a zobaczysz co będziesz mówił.

* * *

Teraz chcę opisać człowieka, którego będę nazywał wprost: "Wilnianin". Główną jego cechą fizyczną był ogromny wzrost. Ludzie oglądali się na niego na ulicy, tak był duży. Modą ówczesną nosił złote okulary, a na złote okulary zakładał jeszcze złote binokle. Kiedy wchodził do wagonu kolejowego, to na widok jego ogromności, konduktor nabierał respektu. Siostra Wilnianina, kobieta o złotym sercu, choć czasami o szorstkiej wymowie, wyszła za mąż za Wincentego Matułajtisa, urzędnika Najwyższej Izby Kontroli w Petersburgu, wielkiego idealistę. Pamiętam jego stargane włosy z tyłu głowy, był to jeden z pionerów ideowego ruchu litewskiego z drugiej połowy XIX wieku, jeden z tych ludzi, którym po śmierci stawia się pomniki. Był on od swego szwagra o wiele mniej zamożny. Wilnianin prowadził w Petersburgu interesy handlowe ze swym kuzynem Bohomolcem z Inflant. Wincenty Matułajtis był urzędnikiem, więc zamiast pieniędzy otrzymywał ordery. Pewnego razu, w Petersburgu jadąc powozem Wilnianina, odezwał się do niego z uczuciem dumy, rozczulenia i nadziei:

- A wiesz, dzisiaj zatwierdzono nam akt założenia Towarzystwa Litewskiego.
- Tak zmiłuj że się, - powiedział Wilnianin, - zapisz mnie do tego towarzystwa.

- A kiedy Ty nie możesz być członkiem.
- Dlaczego? - zdumiał się Wilnianin.
- Bo ty po litewsku nie mówisz.

Oburzenie Wilnianina nie miało granic. Jak to on Litwin z dziada pradziada, nie może wstąpić do litewskiego towarzystwa, bo mu stawiają jakieś śmieszne żądania, o których dotychczas nikt nie słyszał. Biedny Matułajtis miał za swoje. Z tytułu stosunków rodzinnych, a jeszcze bardziej ze względu na wyjątkowo serdeczne stosunki między obydwoma panami, bywał u Wilnianina nie tylko na imieniny i święta, ale w ogóle bardzo często. Zawsze musiał wysłuchiwać filipik przeciwko Litwinom. Do ruchu odrodzeńczo - litewskiego Wilnianin mógł być bardzo łatwo pozyskany, a przez to niezręczne powiedzenie został całkowicie stracony.

Później działacze litewscy zmienili taktykę i za Litwina gotowi byli uznać każdego, kto był pochodzenia litewskiego w sensie historycznym.

Wilnianin mówił oczywiście bardzo wileńskim akcentem, mówił: "siarczyki" zamiast zapałki, co nie było wcale rusycyzmem, lecz prowincjonalizmem, tak jak "odryna" i wiele innych słów mickiewiczowskich. Wypowiadał maksymę: "nie leź raniej ojca w petlę", któraby się przydała późniejszej polskiej polityce zagranicznej. Na wiadomość, że ktoś skutkiem katastrofy kolejowej miał przepołowiony tułów, mówił: "średnia przyjemność".

Grałem z nim zawsze w warcaby. Dotychczas zachowała się szachownica z zapisywanemi wygranemi, względnie przegranemi.

Wygrywał ze mną stale, ale pewnego razu odsunął szachownicę i powiedział nadzwyczajnym jakimś tonem, zbyt grzecznym w stosunku do tego, którego używał mówiąc do mnie:

- Przepraszam cię, ja dziś grać nie mogę.
W dwa dni później umarł. Był to mój ojciec.

Trudno mi zrozumieć swoje dziecinne nastroje, w pewnej dziedzinie, które mi się dzisiaj wydają bardzo dziwaczne. Byłem tak zwanym "Wunderkindem" czyli będąc dzieckiem miałem przedwcześnie rozwiniętą inteligencję. Matka moja nie opowiadała mi bajek, ale w zamian opowiadała mi historię. Mając lat cztery odbywałem z nią lekcje historii polskiej, specjalnie dla mnie opracowanej przez moją ciotkę, Zofię Pietraszkiewiczównę. Potem już w Londynie, po wojnie, słyszałem od pewnej pedagogiczki pogląd podobny, że dzieciom zamiast głupich bajek należy opowiadać historię. Uważam ten pogląd za arcy - fałszywy. Bajki opowiadane dzieciom, to jakby sperma rodząca w nich fantazję, wyobraźnię, potrzebną nie tylko przyszłym poetom, lecz także naukowcom, jak też każdemu uzdolnionemu człowiekowi.

We wczesnym dzieciństwie rozczytywałem się w Mickiewiczu i Sienkiewiczu. I tu przystępuję do tych swoich dziwactw. Otóż to, że Mickiewicz napisał wiersz: "Do Ludwiki Mackiewiczówny", że żoną jego przyjaciela, Edwarda Odyńca była Mackiewiczówna, że żoną Ignacego Chodźki była także Mackiewiczówna, że przyjacielem Mickiewicza był Onufry Pietraszkiewicz, jakiś stryjeczny dziadek mojej Matki - wszystko to robiło mi przykrość i niechętnie to przyjmowałem do wiadomości. Chciałem widzieć w Mickiewiczu półboga, tymczasem te pokrewieństwa sprowadzały go z tego piedestału, pospolitowały, stawiały na równi z ciocią Marynią Wysocką, ciocią Stefcią, czy ciocią Czesią.

Nie potrzebuję chyba dodawać, że mój dzisiejszy stosunek do tych mackiewiczowsko - pietraszkiewiczowskich peryferiów Adama Mickiewicza, tego jednego z największych geniuszy poetyckich całego świata, jest oczywiście wręcz inny. Jak najbardziej się do nich snobizuję.

Dzisiaj z pychą stwierdzam, że ojciec mego dziadka, Bolesława, a więc mój w prostej linii pradziadek Jan Mackiewicz z Berszt był sędzią lidzkim. Sprawował swój urząd właśnie w czasach: "Pana Tadeuszowych" czyli był kolegą sędziego Soplicy, którego synowcem był pan Tadeusz i który był właścicielem Soplicowa, którym, moim zdaniem, były Tuhanowicze, a według niektórych warszawskich znawców: Czombrów.

Ojciec tego Jana, sędziego lidzkiego był Jerzy, a jego znów ojcem był Kazimierz, podporucznik kawalerii grodzieńskiej, który poległ w bitwie o Pragę, w czasie zajmowania jej przez Suworowa, bitwie finalnej powstania kościuszkowskiego. Leży przede mną w oryginale: "Wypis z ksiąg szlacheckich Gubernii Litt. Wileńskiej wywodu Familij Urodzonych z Jańcza Mackiewiczów Herbu Boża Wola Roku Tysiąc Ośmset Dziewiętnastego miesiąca Decembra pierwszego dnia". Zdanie to przepisałem z zachowaniem pisowni oryginału. Nie dawno profesor Pigoń powoływał się na podobny: "Wypis" badając genealogię Mickiewicza, stwierdzając przy tym, że właśnie przez jakiegoś Mackiewicza był podpisany. Mój rodowód sięga 1528 r., mogę się pochwalić, że wśród moich przodków, był rotmistrz Marcin Mackiewicz, który za "Wysługi okazane w wojnie z Moskwą" otrzymał dobra ziemskie koło Smoleńska. Przeważnie jednak Mackiewicze mieli swoją ziemię gdzieś pomiędzy powiatem Oszmiańskim, a Grodzieńskim i przeważnie na imię mieli: Jerzy Andrzej. Bardzo mi się podoba to połączenie imion.

Chcąc opisać swoje dzieciństwo przeczytałem pamiętniki swojej siostry, Iny Orłowskiej. Jestem nimi zachwycony. Mieliśmy taką ciocię Stefcię, która z przeszłości, ze stosunków z ludźmi i z krewnymi, pamiętała tylko dobro, nie pamiętała nieporozumień, kłótni, rzeczy przykrych. Otóż Ina tak samo. Jej opis jest pełen miłości dla całej rodziny, pełen serdeczności dla znajomych, a przecież dokładnie, drobiazgowy w ustalaniu faktów. Dawno już nie czytałem czegoś tak wypełnionego słoneczną pogodą.

Moją osobę w dzieciństwie charakteryzuje w sposób następujący:

Moi bracia różnili się bardzo między sobą. Starszy wątły i cichutki do lat trzech, po dojściu do lat czterech nauczył się czytać i od tej pory nie interesował się niczym poza książkami. Stał się nerwowy, pobudliwy, wybuchowy. Mając lat dziewięć wybierał się na wojnę rosyjsko - japońską. Podczas rewolucji 1905 r. orientował się doskonale o co chodzi - czytał gazety, zabierał głos w dyskusjach dorosłych. Niektórzy dorośli irytowali się jego przemądrzałemi uwagami, inni prześcigali się w zachwytach nad wybitną inteligencją dziecka... Nigdy nie kłamał, przywiązywał się do ludzi... sam tworzył swoje poglądy, miał własne przekonania i własny stanowczy sąd o wszystkim...?

O, moje wspomnienia nie będą pogodne, a zwłaszcza rozpamiętywanie życia osobistego, stosunku do rodziny, do bliskich, do tęsknot sentymentalnych. Widziałem kiedyś obrazek naiwny przedstawiający fakira indyjskiego leżącego na kolcach. Przypominanie sobie mego życia osobistego na mnie samym robi wrażenie przewracania się na takim fakirowym łożu z kolców z jednego boku na drugi bok. Nie przynosi mi ulgi, czy pociechy, lecz tylko ukłucia i upokorzenia. Czy tak jest wyłącznie z mojej winy? - Nemo iudex in causa sua.

Od mojej matki wszystkie inne kobiety uczyć się powinny jej jednego zdania: "Nie mogę powiedzieć, że jednakowo kocham wszystkie swoje dzieci, bo zawsze najwięcej kocham to, które w danej chwili jest chore...".

Oczywiście, że chore dziecko najwięcej miłości potrzebuje, a dziecku zdrowemu ta miłość nie zawsze jest konieczna.

Kiedyś w dzieciństwie matka mi powiedziała: - "uciekasz ode mnie, a przyjdzie może czas, kiedy będziesz do mnie tęsknił, a mnie już nie będzie..."
Natomiast matki, które swe dzieci udane kochają, a wobec nieudanych są obojętne lub niechętne, zasługują na piekło po śmierci, a piec krematoryjny za życia. Są bowiem zaprzeczeniem swej roli w ludzkości.

Moja mama była osobą bardzo dystyngowaną. Przez dziesięć, czy piętnaście lat mieszkała w Petersburgu, a prawie nie mówiła po rosyjsku, natomiast po francusku i po niemiecku tak swobodnie jak po polsku. Uśmiecham się, jak sobie przypomnę ile wyrazów, dziś ogólnie używanych, uważała za nieprzyzwoite, za niegodne dziecka dobrze wychowanego. Jakież piękne, salonowe miała maniery. Toteż wyobrażam sobie jej przerażenie, szok, a nade wszytskiem i przede wszystkiem zdumienie w czasie następującego incydentu.

Moja siostra Ina, jako dziewczynka, była prześliczna. Miała jasno blond włosy i jakby namalowane łuki czarnych, przeczarnych brwi. Moja matka z trzyletnią Iną szła na spacer w Petersburgu i zbliżył się do nich jakiś staruszek generał, nachylił się nad dzieckiem i powiedział:

- Cóż za piękność. /Kakaja krasawica/

Na to trzyletnia córeczka dystyngowanej mamusi ni z tego ni z owego odpowiedziała uprzejmej ekscelencji:

- Won.

Moja matka omal nie zemdlała.

Nie skończyłem lat pięciu, kiedy w nocy miałem obrzydliwy koszmar. Spałem w sypialni matki, lecz obok w naszem mieszkaniu liczącym zresztą dziewięć pokoi, był mały wąski pokoik, na ścianach którego malowane były jakieś kwiaty w rodzaju chryzantem. Otóż koszmarzy mi się, że to kwiaty spełzły ze ścian i chodzą po podłodze, jakby jakie olbrzymie, potworne pająki. Budzę się i raptem widzę, że się znajduję właśnie w tym pokoiku z temi chryzantemami na ścianie. Zaczynam głośno płakać i żądać, aby mnie z powrotem przeniesiono do mego łóżka. Dwie służące stoją nade mną z głupiemi minami i nie reagują na moje prośby. Krzyczę więc coraz gwałtowniej. Wreszcie niosą mnie do matki, która leży w łóżku bardzo czerwona na twarzy, kiedy ją całuję, pokazuje mi także czerwonego małego braciszka, tej nocy urodzonego.

Rok później spałem w pokoju, z którego uchylone drzwi prowadziły do salonu, a z salonu również uchylone drzwi były do jadalni, w której było mnóstwo gości. Stał wózek z małym braciszkiem i ten braciszek zaczął płakać. Wstałem, zacząłem wózek popychać tam i z powrotem, aby znów usnął. Moja matka usłyszała to, nadeszła i bardzo się rozczuliła.

Ojcem mej matki był Ksawery Pietraszkiewicz, uznany przez wielu za świętość narodową. Istnieje o nim cała literatura zapoczątkowana pracą Stefana Buszczyńskiego w r. 1888, a kontynuowana broszurą Miry Małachowskiej w r. 1935. - Spiskowiec - więzień - męczennik - filozof - pedagog, a przede wszystkiem człowiek cieszący się powszechnym szacunkiem. W r. 1835 sprzedaje ostatni folwark rodzinny: Lemkajcie na Kowieńszczyźnie, aby wstąpić na Uniwersytet Kijowski. W r. 1939 za udział w spisku Konarskiego skazany na śmierć z tem, że ta kara została mu zamieniona na dożywotnią służbę w sołdatach, bez prawa wysługi. Pisząc o moim dziadku od razu cofam się w pierwszą połowę XIX wieku, atmosferę jakże różną od klimatu, który panuje sto lat później, w drugiej połowie XX wieku, za naszych czasów. Jakże ta atmosfera jest niezrozumiała, obca, nieczytelna, jak czarna noc, dla młodzieży urodzonej po drugiej wojnie światowej. Ta mieszanina patosu z miękkiemi formami życia, przy czem te miękkie formy życia ograniczają się tylko do świata ówczesnego, to jest, jeśli chodzi o Polskę, to do świata równości, wolności i braterstwa... polsko - litewskiej szlachty między sobą. Inne zupełnie czasy. Przez całe lata dzieciństwa słuchałem opowiadań o znęcaniu się nad moim dziadkiem, o tym, że w więzieniu karmiono go śledziami i nie dawano wody, że wtrącono go do kazamaty z obrzydliwymi smrodami. Były to tortury stosowane przez nikczemną administrację carską za ponurych mikołajewskiech czasów. Trzeba przyznać, że w wieku XX tortury te znakomicie zostały udoskonalone, tylko mniej jest wśród męczenników postaci poetycznych, które były ozdobą tamtej romantycznej epoki. Jedna ze specjalnie cenionych anegdot o moim dziadku głosi, iż w czasie indagacji, kiedy mu zarzucano rewolucyjność wobec władz, odpowiedział: "a co, może lepiej, jak sobaka przez pałkę skakać" i pojaśnił ten frazes ruchem ręki.

Jako "prosty żołnierz" - Boże! z jakim uczuciem strachu i zgrozy wymawiano wówczas te wyrazy - został mój dziadek zesłany na Kaukaz. Tam bił się dzielnie, został ciężko ranny, ale wyżył ku zdumieniu lekarzy. Otrzymał krzyż św. Jerzego, najwyższą oznakę za bohaterstwo na polu walki i ułaskawienie. Zezwolono mu składać egzaminy końcowe na Uniwersytecie, oczywiście znów w Kijowie, został doktorem filozofii w r. 1845. Biografowie piszą, że obawiał się, aby profesorowie nie traktowali go zbyt pobłażliwie, co wskazuje, że ówczesna profesura nie miała stylu Haraschina.

Zaczyna się jego kariera pedagogiczna. W r. 1854 żeni się z Teofilą Górską, osiada w Krakowie i wykłada na pensji dla panienek, założonej przez siostrę jego żony, Sewerynę Górską. O niej patrz słownik biograficzny Akademii Nauk. Była głośna w swoich czasach. Nazywałem ją Babunią Białą, w odróżnieniu od Matki mojej Matki, Babuni Czarnej.

Będę się streszczał: Uczestnik spisku Konarskiego, intelektualista z pierwszej połowy XIX w. powinien był być przekonań rewolucyjnych. Przecież wtedy Polska solidaryzowała się z rewolucją europejską. - "Słońcem Lipca podniecany" - śpiewano w Warszawiance. Otóż nie. Jako pisarz i filozof Ksawery Pietraszkiewicz był ultomonataninem, czyli był po stronie Watykanu przeciw Mazzinim i Garibaldim. Jego główne dzieło nosi tytuł: "Testament starego szlachcica". A no cóż, romantyzm polski, ten wielki przeciwnik i niszczyciel wieku oświecenia, wyrażał się właśnie w pomieszaniu czynników religijnych i rewolucyjnych. Tak właśnie należy odcyfrowywać największego z romantyków europejskich, Adama Mickiewicza. Czy konserwatyzm mego dziadka został przeze mnie odziedziczony?

Rodzina Pietraszkiewiczów o przydomku Strumiła herbu Nałęcz wywodziła się od jednego z sygnatariuszy Unii Horodelskiej. I po mieczu i po kądzieli mam tylko litewską krew w żyłach.

Pensja Seweryny Górskiej, tak często cytowana w przeróżnych pamiętnikach z końca XIX wieku, kształciła dziewczęta z rodzin ziemiańskich z Litwy, Białorusi, Ukrainy i mieściła się przy ulicy Garbarskiej w Krakowie. Z tyłu tej kamienicy był ogród z oficynami, z których jedną zajmowała liczna rodzina Pietraszkiewiczów wraz z babunią Górską. Moja matka była jedną z dziewięciorga rodzeństwa. Było pięć córek i czterech synów. Wypada mi wszystkich wymienić po kolei. Najstarszą była Jadwiga, która wyszła za mąż za byłego oficera powstania 63 r., późniejszego medyka Sułtana tureckiego, wreszcie osiadłego w Krakowie, ogólnie znanego lekarza, dr. Augusta Kwaśnieckiego. W jego mieszkaniu przy ulicy Basztowej 4 do ostatnich chwil jego życia można było spotkać różne osobistości z powstania styczniowego. Jadłem tam kiedyś wilję z Marianem Dubieckim sekretarzem Rządu Narodowego i prof. Józefem Tretiakiem, i małżonkami tych panów. Następną córką była Anna Brykczyńska, żona Stefana także powstańca i pisarza. Trzecim był Adam, późniejszy generał kawalerii austriackiej. Gdy komuś ze starych kawalerzystów austriackich wspominałem nazwisko tego mego wuja, zawsze mu się gęba rozjaśniała. Wujaszek Adaś w wojsku austriackim był wyjątkowo popularny. Znany był ze swoich dowcipów i świetnego zawsze humoru. Podobno na egzaminie na akademii sztabu generalnego, kiedy kazano mu coś napisać po francusku, zaczął na tablicy pisać kredą list miłosny do kobiety, pełen inwencji. Uśmiechali się staruszkowie egzaminatorzy, uśmiechał się arcyksiąże przewodniczący. Ogólnie w Polsce używane wyrażenie: "pisarskie oko" jest jego autorstwa i pochodzi od wyrazów: "l?oeli percant". W drugim roku pierwszej wojny światowej prasa galicyjska wymieniała go, jako kandydata na namiestnika Galicji, do czego jednak nie doszło ze względu na jakieś jego związki z tak zwanemi "podolakami" czyli konserwatystami wschodnio - galicyjskiemi, wówczas oskarżanemi o anty - austryjackość.

Czwartem dzieckiem z kolei była Elżbieta, moja chrzestna matka, działaczka katolicka, przełożona Katolickiego Żeńskiego Seminarium Nauczycielskiego w Krakowie. Potem był Ksawery, inżynier budujący kanały galicyjskie. Szóstym był Stanisław, który przeniósł się do Warszawy, tu zrobił znaczny majątek, żonaty był z Jadwigą Biskupiską i był jednym z najinteligentniejszych ludzi z jakiemi życie mnie zetknęło. Mój ojciec chrzestny. Siódmą była moja Matka, ósmą ciocia Zosia i ostatnim wujaszek Tadzio, który w bardzo młodym wieku umarł na gruźlicę i pochowany jest w Spalato, obecnym Splicie jugosławskim.

Pozostały po nim młodociane wiersze. Pięknie tłumaczył Hernego:

"Szczęście jest jak dziewczyna płocha,

Długo nie kocha...

Ust twych zlekka ustami dotyka.

A gdy przymrużysz oczy w błogimśnie, znika.
Nieszczęście za to, gdy cię spotka Stara dewotka...
To mówi,że się nieśpieszy ani trochę.
Siada przy łóżku Twym i robi pończochę".

Pamiętam także dedykację, którą na swojej fotografii był napisał swojej matce, a moje babce.

"Oto syn marnotrawny wyciąga swe ramię;
Najmłodszy z marnotrawnych synów;
Ten, co genjuszu na czole ma znamię,
Lecz,że marnotrawny więc nie ma wawrzynów.
Ten, co ma wielki pociąg ku klasztornej bramie,
Lecz go tam nie chcą przyjąć dla jego czynów,
Bo mięsożerny bywa nakształt Indyanina,
A prawdę mówi tylko wtedy, gdy nie kłamie.
Oto syn marnotrawny wyciąga swe ramię
I ofiarowuje swą fotografię Mamie."

Ileż tu secesji w tej dedykacji: Boże: - ileż secesji w tej mojej wykładni tego określenia. Secesją nazywam epokę fin de sieclu, szkaradną w architekturze Wyspiańskiego. Twierdzę, że cechą secesji jest wieloepokowość. W epoce romantyzmu twórca znał tylko jedną epokę, swoją własną. "Balladyna" nie jest żadną epopeją prasłowian, lecz tworem polskiego romantyzmu. Natomiast twórcy z czasów secesji wczuwali się w różne epoki i jednocześnie niemi operowali. Przybyszewski chciał być jednocześnie gotykiem i cyganem z fin de seclu. Zresztą wiele już razy, obszernie o tym pisałem.

Czy nie dziwne, że o pięknych chociaż prawie nie drukowanych, wierszach wujaszka Tadzia rozpisuję się w tych wspomnieniach szerzej i obszerniej, niż o wspaniałej kawaleryjskiej karierze wujaszka Adasia, lub o gospodarczych osiągnięciach wujaszka Stasia?

Do historii literatury weszła jednak rodzina młodych Pietraszkiewiczów, nie z powodu poezji wujaszka Tadzia, lecz ponieważ największy ówczesny poeta polski, Wyspiański, kochał się w Cioci Zosi, o czem odzywają się echa w różnych listach i wspomnieniach.

Biedna Ciocia Zosia. Nie miała więcej, jak dwadzieścia kilka lat, gdy zachorowała umysłowo i później z niedługiemi przerwami, tułała się po szpitalach w Szwajcarii i w kraju. Pozostały jej portrety malowane przez Wyspiańskiego. Malował on także moją matkę i ciocię Elżunię. Wszystko to spaliło się wraz z mieszkaniem mej siostry podczas powstania warszawskiego. Spalił się wówczas także "imiennik" mej matki, że użyję tej mickiewiczowskiej nazwy. Były w nim obrazki Wyspiańskiego, Mehoffera i innych malarzy krakowskich tego okresu, wiersze Opieńskiego słynnego później muzyka, Lucjana Rydla, urywki prozy Stanisława Estreichera - jednym słowem spotykał się w tym imienniku cały Kraków, nieomal jak w Bronowicach według inscenizacji "Wesela" Wyspiańskiego.

Kiedyś za czasów swoich gimnazjalnych pokazywałem Stasiowi Węsławskiemu, największemu wśród nas miłośnikowi i koneserowi sztuki, ten imiennik mojej matki. Mieliśmy wtedy po czternaście lat. Wybrałem obrazek Wyspiańskiego przedstawiający drogę na kopiec Kościuszki, wyraźnie szkic do jednego z późniejszych jego obrazów, przypominający tu manierę norweskiego malarza Edwarda Muncha. Zasłoniłem podpis i powiedziałem Stasiowi:

- Patrz, to ja malowałem.

Byłem znany z całkowitej niezdolności do jakiegokolwiek rysunku.

Węsławski rzucił okiem znawcy na obrazek i odpowiedział autorytatywnie:

- No ty, nie ty, ale ktoś mający słabe pojęcie o malarstwie.

Pokazałem mu podpis. Był nieszczęśliwy.

A więc mój dziadek złączony był z epoką romantyzmu, a jego młodsze dzieci już oddychały epoką krakowskiej secesji. Ale nie miały do niej szacunku. Moja matka, która przecież skończyła historię sztuki, dziwiła się trochę, że jej dawni koledzy i tancerze powyrastali na krakowskich półbogów. Malarstwa Wyspiańskiego nie bardzo lubiła, tylko wnętrze kościoła Franciszkanów budziło jej zachwyt.

Na zakończenie tego rozdziału jeszcze jedne wyliryczenie się: Oto Matka miała coś: - książkę, obrazek czy inny prezent, na którem napisano było ręką mojej babki w tym sensie, że oby ci zawsze przypominało "niski domek na ulicy Garbarskiej". Istotnie ta oficyna na Garbarskiej miała niskie sufity, staroświeckie meble, ale miała także nieskończoną ilość pokoi i pokoików w amfiladzie. Przynajmniej mnie, jako dziecku, tak się zdawało. Ostatni raz tam byłem, jak miałem lat cztery. Zostałem posłany powiedzieć papie i wujaszkowi Ksaweremu, aby przyszli do pokoju jadalnego na kolację. Szedłem cieniami i światłami tych staroświeckich komnat, oświetlanych bądź lampami, bądź świecami, bo elektryczności tam nie było, aż się stawiłem przed wujem i ojcem grającymi widać w szachy.

- Co to za koniki? - zapytałem, patrząc na figurki leżące koło szachownicy.

- Nie ruszaj tych koników, powiedział ojciec.

Starsi panowie powstali i poszli, ja na chwilę zostałem sam. Widać żal mi się zrobiło leżących koników, bo poustawiałem je z powrotem na szachownicy...

Na zdjęciach: Rodzice Stanisława Mackiewicza: Maria z Pietraszkiewiczów i Antoni Mackiewiczowie; rodzeństwo: Józef (ur. 1902), Stanisław (ur. 1896), Seweryna (ur. 1900).

NG 7 (496)