LILIANA NARKOWICZ

"Dzień za dniem..."

" Miłość - to wielka tajemnica,
ale też wielka potrzeba ludzka."
Ks. Twardowski

Janeczka i Józek Dajnarowiczowie już od 20 lat są małżeństwem. Mają dwójkę dzieci: Martę (16 lat) i Marka (9 lat). Nie twierdzą sobie i innym, że pobrali się z wielkiej miłości. Twierdzą natomiast, że życie bez miłości nie ma sensu, więc uczyli się razem ją rozpoznawać i pielęgnować.

Czym kierowaliście się wybierając partnera?

Ona: To nie przyszło tak od razu. Już od wczesnego dzieciństwa miałam nieposkromiony charakter. Przyszłam na świat w licznej rodzinie. Było nas sześcioro. Mieszkaliśmy na Białorusi. W domu często brakowało nawet chleba. W pewnym wieku zaczęłam rozumieć, że nie ma dla mnie miejsca w rodzinnym domu (zbyt dużo nas było, by coś dzielić) ani pracy we wsi. Mając 15 lat przyjechałam do Wilna. W domu powiedziałam, że jadę odwiedzić koleżankę.

Zatrzymałam się u starszej siostry, która z mężem pomogła mi znaleźć pracę w Ministerstwie Rolnictwa. Cóż mogłam robić? Oczywiście, zmywałam naczynia w stołówce. Do pracy byłam przyzwyczajona od dzieciństwa i dziś powtarzam swoim dzieciom: "Żadna praca nie hańbi". Pracę zmieniłam ze względu na skromne wynagrodzenie. Dzięki protekcji szwagra przyjęto mnie do Zakładu Aparatury Paliwowej. Przydzielono mi nauczyciela - Józka. Starszy o całe pięć lat i taki poważny, więc jako kandydat na małżonka nie mógł być brany pod uwagę. Z miejsca ochrzciłam go: "Gęś!".

On: Pracowałem jako nastawiacz w zakładzie. Któregoś dnia przysłano taką niewydarzoną uczennicę - chudą jak trzaska, z rozwichrzoną czupryną i jeszcze bez przerwy gadającą. Tylko wytłumaczyłem jakie są przepisy bezpieczeństwa i ochrony pracy, a już następnego dnia ręka zabandażowana... Istna niedola...

Z czasem przyjrzałem jej się bliżej: nawet pojętna była, praca paliła się w rękach, zawsze skora do kawałów. Taka przyjemna śmieszka. Chciałem ją wziąć za rękę, kiedy po raz pierwszy poszliśmy do kina. Światło zgasło. Myślę ''dotknę jej", ale rękę wyrwała jak pokrzywą oparzona. Ten na pozór drobny wypadek, zamiast mnie odepchnąć, sprawił, że ciągnęło mnie do tej dziewczyny nieodparcie. Chodziliśmy ze sobą przez rok, a potem wzięliśmy ślub.

Jaka była reakcja Waszych rodziców?

Ona: Moja mama do dziś nie ma serca do zięcia. To jest naprawdę trudne do wytłumaczenia. Od początku nie popierała naszych planów małżeńskich. Na szczęście nie mieszkamy razem. A ja nie chcę mieć innego męża. Czuję się za nim, niczym za ścianą. Czuję się kobietą i kocham tego człowieka za jego dobroć dla mnie, moich dzieci, przyjaciół i znajomych... Tak w ogóle, to moja matka go i "wybrała". Święta, jako panna spędzałam w domu, u rodziców. Pamiętam budzę się pierwszego dnia Bożego Narodzenia, a mama wyciąga spod mojej poduszki męskie spodnie i pyta, czy nie śniłam jakiegoś chłopaka, bo mam już 18 lat i pora za mąż. Odpowiadam jej zdziwiona, że widziałam we śnie kogoś rodzaju męskiego: w granatowych spodniach, brązowej bluzie i z gęstą czupryną, ale nie widziałam twarzy i ten ktoś oddalał się ode mnie, wcale nie szedł w moim kierunku.

Kiedy po raz pierwszy stanęłam w hali zakładu wskazano mi ręką na mistrza, właśnie odchodził. Pierwszego dnia nie zobaczyłam jego więcej... Nie dawały mi jednak spokoju granatowe spodnie i brązowa bluza... Kiedy o tym opowiedziałam w domu, mama mi nie uwierzyła...

On: W dzieciństwie zazdrościłem kolegom, którzy za autorytet stawiali swego ojca. Moja mama była kobietą dobrotliwą, ale w życiu wiele wycierpiała i ten jej smutek cieniem łożył się na nasze wczesne lata. Ojciec, w którego przez wiele lat byłem zapatrzony prowadził swoje życie. Nigdy nie zapytał czy mam jakieś problemy. Spotkałem dziewczynę, która tak samo jak ja potrzebowała zrozumienia, bliskości innej osoby i tak samo jak ja wynajmując mieszkanie nie miała na kogo liczyć. Biedny z biednym szybko znalazł płaszczyznę porozumienia.

Najpiękniejsze i najsmutniejsze chwile w życiu?...

Ona: Zacznę może od tej najmniej nieoczekiwanej. Któregoś dnia Józek zapytał mnie, czy mogłabym pójść z nim do sklepu jubilerskiego, gdyż chce zrobić niespodziankę dla siostry, która ma mniej więcej takie same palce, jak ja. Natomiast co do gustu, to całkowicie polega na moim. Wybrałam, jak mi się wtedy wydawało, najpiękniejszy. Z czerwonym maluśkim rubinem, kolorem miłości i róż, które są kwiatami kobiety. Cieszyłam się, że siostra, której wtedy jeszcze nie znałam, ma tak wspaniałego brata. Po drodze zapytał, czy nie zechciałabym jeszcze raz tego pierścionka przymierzyć, a kiedy włożyłam, powiedział: "Jest Twój". Szybko zdarłam z palca i obraziłam się za żart.

W domu podzieliłam się tym problemem ze swoją starszą siostrą, a ta skwitowała krótko: "Durna". Po kilku dniach przyjęłam pierścionek, zapytałam tylko czy będę musiała zwrócić, jeżeli np. się pogniewamy. W odpowiedzi usłyszałam: "Prezentów się nie zabiera z powrotem". Współżycie małżeńskie rozpoczęliśmy zgodnie z tradycją wyniesioną z domów - dopiero po ślubie. Zaraz na Święto Kobiet otrzymałam drugi pierścionek - "zaręczynowy", choć już wesele mieliśmy poza sobą. Jeszcze ten pamiętny pierwszy pocałunek w życiu, kiedy uciekając od swoich uczuć zamiast na drugim piętrze, znalazłam się na czwartym i stanęłam pod cudzymi drzwiami...

On: Najpiękniejszą chwilę przeżyłem wtedy, gdy się dowiedziałem, że zostanę ojcem. Potem narodziny kochanych i tak oczekiwanych dzieci. Najpierw córeczki, później synka... za każdym razem to było takie piękne, najpiękniejsze w życiu... Początek naszego wspólnego życia nie był usłany różami, gdyż nie mieliśmy własnego dachu nad głową. Wracać nie było do kogo i po co. Wynajmowaliśmy mieszkania, ale gospodynie chciały, żebyśmy nie prali, nie gotowali, nie palili światła... Naprawdę z radością wyjeżdżało się na wolne dni na wieś i szło się z pracą w pole czy las...

Pamiętam to nasze szczęście, kiedy po kilku latach małżeństwa otrzymaliśmy własny dach nad głową. Jedenastometrowy pokoik ze wspólną kuchnią, ale nasz pokoik. Wkrótce zjawiła się na świat nasza Martusia .To był najszczęśliwszy dzień. A potem kolejny dzień, kiedy chrzciny Mareczka odbyły się w drugim pokoju, który opuścili nasi wieloletni sąsiedzi. Najsmutniejszy, kiedy się dowiedziałem, że moja ojcowizna, dom moich rodziców w rej. solecznickim spalił się. Dowiedziałem się o tym przez telefon. Zanim to sobie uświadomiłem, Janka krzyknęła: "O Boże, co z Twoimi kruczoczarnymi włosami?!". Spojrzałem do lustra: "Byłem siwy!".

Czy wasze charaktery pozwalają na pokojowe współistnienie obok siebie?

Ona: On jest spokojny, zrównoważony, nie skąpy i nie zazdrosny. Najbardziej jednak szanuję go za pracowitość: w domu, w pracy , na wsi oraz za dobroć w stosunku do mnie i naszych dzieci. Jak mnie "ponosi na całego", to włącza telewizor i udaje, że nic się nie dzieje. Pozwala mnie wyładować się, a potem spokojnie rozmawia. Lubi być i odpoczywać w gronie naszej czwórki. Wspólne kolacje, wolne dni i święta spędzane razem. Kiedyś na pytanie swojego kolegi odpowiedział pytaniem: "A jakie koleżeństwo może być u żonatego człowieka" Żona i dzieci są moimi najbliższymi przyjaciółmi". Cenię go za to.

On: Ona... Wesoła jak rzadko jaka kobieta. Wesoła, znaczy szczęśliwa i ja obok. Jest bystra do pracy, która aż się pali w jej rękach. Żadnej pracy się nie boi. Wszystko potrafi. Nigdy nie dzieli zajęć na "męskie" i "żeńskie". Zrobi tyle, na ile pozwoli jej czas i możliwości. Dobrze gotuje. Robi smakowite keksy. Zawsze czeka z obiadem, który własnoręcznie podaje. Jeżeli się zagniewa, to na krótko. Zaraz po kłótni dochodzi w naszym domu do porozumienia. Jeżeli mamy problemy, to wspólnie decydujemy jak je rozwiązać, w tym np. problem finansów w rodzinie, który pozostawia wiele do życzenia. Wówczas robimy herbatkę i siadamy w kuchni, by wszystko obgadać i podjąć najrozsądniejszą z możliwych, decyzję. Staramy się nie kłócić, niczego sobie nawzajem nie zarzucać i nie wyjaśniać niemiłych sytuacji w obecności dzieci. Pragnę aby, kiedy dorosną i założą własne rodziny, miały na kim się wzorować i wiedziały, że my żyliśmy z myślą o nich.

Z czego utrzymujecie się?

Ona: Z tego, co zarobimy. By ratować budżet rodzinny mąż się przekwalifikował i w tej chwili pracuje spawaczem w jednej z firm budowlanych. Zarabia 1000 litów. Niby to nie jest tak mało, ale jest nas przecież czworo, a ja już od kilku lat nie mam stałej pracy. To aktualny i bolący problem niejednej kobiety. Więc po zapłaceniu rachunków za mieszkanie, uiszczeniu opłat za światło, wodę i telefon nietrudno policzyć, ile nam zostaje. A przecież dwoje dzieci chodzi do szkoły... W zimie co jakiś czas sprzątam lub pomagam robić bułeczki w piekarni. Cieszę się jednak, że moje dzieci nie muszą chodzić z przysłowiowym kluczem na szyi, że zawsze są do szkoły wyprawione, a ze szkoły spotkane.

Lato spędzam zwykle na wsi. Zbudowaliśmy niewielki domek na odzyskanej ziemi, pośród lasu. Mamy dobrych sąsiadów, którzy wszystkiego dopilnują pod naszą nieobecność. Wraz z wiosną mam moc pracy. Najpierw wszystko posiać i posadzić, potem wypleć i podlać, później zebrać z pola. Niemało się robi, ponieważ dla nas to chleb powszedni. Nie kupujemy żadnych warzyw, owoce tylko w zimie. Robię duże ilości przetworów. Hodujemy też owce, by później sprzedać baraninę, której nie lubimy i kupić wieprzowinę oraz drób. W ten sposób radzimy sobie. Staram się, by nic , co wyhodowaliśmy na wsi, nie zmarnowało się. Jeżeli mam nadmiar szczypiorku czy ogórków jadę na bazar, by sprzedać. Codziennie po pracy dojeżdża mąż, choć wcale tak blisko nie jest i pracuje aż do późnego zmierzchu.

On: Oboje z żoną pochodzimy ze wsi. Oboje lubimy pracę na roli, kochamy przyrodę, więc dziwne by było, żebyśmy tak od razu "zapisali się" w szeregi mieszczuchów Praca, którą wykonuję, jest szkodliwa dla zdrowia. Nie ukrywam, że często jestem zmęczony po powrocie. Prześladuje mnie hałas, smród. Wieś działa na mnie kojąco. Jest spokój, cisza. Nigdzie nie musisz się śpieszyć, nikomu dogadzać. To ogromna przyjemność być sam na sam ze swoim kawałkiem ziemi. Wszystko co zrobisz i jak robisz, robisz dla siebie, dla swojej rodziny. Zrobisz źle, ziemia tak samo ci odpowie. Zrobisz dobrze, ona ci się odwdzięczy w dwójnasób.

Ja się nie boję, że moje dzieci będą głodować, zanim mam dwoje zdrowych rąk.

Wszystko, jako ojciec dla nich zrobię, byle nigdy nie czuły się takie odrzucone, jak niegdyś ja. Z braku uwagi i miłości tuliłem się do zwierząt w oborze i na pastwisku, dotykałem kłosów zboża i traw. Od wczesnego dzieciństwa zrodziła się we mnie więź z ziemią, przyrodą, moją małą Wileńszczyzną...

Chcę, by moje dzieci w miarę możliwości zjadły to, co lubią, dostały czekoladkę, która najbardziej smakuje i wiedziały, że mają tatusia dla siebie. Lubię, kiedy przychodzą do mnie ze swoimi problemami. Te nasze wspólne wyjazdy na wieś, nieraz ciężka harówka, to częściowo sposób na przetrwanie, dla dzieci są też łykiem świeżego powietrza na miejskie spaliny, oazą ciszy i spokoju, korzystaniem z prostej, lecz zdrowej wiejskiej kuchni, obcowaniem z przyrodą. Najważniejsze, że jesteśmy razem - razem pracujemy, razem odpoczywamy, razem przeżywamy, razem wzruszamy się. Wspólne posiłki, wspólna praca, wspólne wycieczki do lasu po grzyby (choć ja nie cierpię zbierać grzyby, a żona, dla kontrastu, uwielbia) cementują rodzinę.

Co to jest miłość?

Ona: Nie wierzę ani w miłość szaloną, ani w romantyczną. To dobry scenariusz na film i niezły temat na książkę, ale nierealny w życiu. Miłość - to bycie razem, wzajemny szacunek, tolerancja, wyrozumiałość. To przyzwyczajenie do drugiej osoby, jakby cząstki ciebie. Przyzwyczajenie do pieszczot, znanego uśmiechu, zachmurzonego czoła, sposobu bycia, nawyków i drobnych słabostek, np. szklanki zimnego piwa w skwarny dzień.

Miłość jest matką dobrych rzeczy. Skłania nas do tego, by być lepszym, delikatniejszym, bardziej zadbanym. W gruncie rzeczy człowiek się nie zmienia, może się jednak starać być innym. Trzeba tę swoją drugą połowę zaakceptować... Miłości człowiek uczy się przez całe życie. Zanim jesteś przy kimś, a on przy tobie, trzeba to uczucie pielęgnować tak, jak te roślinki w ogródku czy w polu...

On: Co to jest miłość?.. To ty i jeszcze druga osoba. Ktoś, kto ciebie zrozumie. Ktoś, komu można zaufać. Ktoś, kto ciebie nie zdradzi. Ktoś z kim możesz porozmawiać, podzielić się, kogo darzysz uczuciem szczególnym, bo mu zaufałeś najbardziej w życiu... A jeszcze lepiej, kiedy nas jest jeszcze więcej - cała rodzina. Miłość jest wszędzie tam, gdzie jest wzajemnie kochająca się rodzina. Dzieci nie przychodzą na świat z braku czyichś wzajemnych uczuć. Potem te uczucia ( jeżeli nie pozwolą im wyschnąć) rodzice przelewają na swoje potomstwo. Tam, gdzie nie ma miłości wśród dwojga (matki i ojca), tam nie ma też miłości w rodzinie. Miłość - magiczne uczucie stanu wewnętrznego człowieka, który pragnie kochać i być kochanym. I tak dzień za dniem...

Dziękuję za rozmowę iżyczę miłości w rodzinie

NG 16 (505)