Józef Mackiewicz

Michał K. Pawlikowski

"...bez znajomości historii nie ma kultury."

Kontynuując cykl publikacji, poświęconych dorobkowi Józefa Mackiewicza, zamieszczam w znacznym skrócie opowiadanie, poświęcone Michałowi K. Pawlikowskiemu, które przybliża nam atmosferę tamtego okresu, postaci dla nas nieznane, a wielce zasłużony trud życia których, również jest godny poznania.

30 maja b. r. zmarł na Wyspach Hawajskich Michał K. Pawlikowski. Od kilku lat jeździł tam regularnie z Berkeley, dla spędzenia wakacji. Otrzymywałem wtedy bajecznie kolorową kartkę, często własną jego fotografię w towarzystwie dekoratywnej Hawajki przybranej w egzotyczne pióra.

Jest w powieści Pawlikowskiego "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" (uważanej powszechnie za autobiograficzną) taki ustęp: dzieje się przed pierwszą wojną światową w Mińsku. "Tadzio" ukończył gimnazjum, zdał maturę i spieszy, aby wyjechać do Baćkowa, gdy wzywa go ojciec:

" - Twój Baćków nie ucieknie. Mam dla ciebie inną propozycję. Co powiesz, jeżeli ci dam pieniędzy na podróż po Europie" Pojechałbyś do Niemiec, Francji, Skandynawii, może nawet do Anglii... - I myślał, że syn podskoczy z radości. A Tadzio stał zakłopotany. - No, co powiesz na ten projekt? - powtórzył pan Irteński.

Tymczasem w głowie syna przechodziły z błyskawiczną szybkością obrazy: ... świerki i brzozy Starej Granicy w różowej mgiełce świtu; niedawno nabyte gończaki...; niejasne projekty sentymentalne... Odmówił.

- No, jak chcesz - mruknął ojciec sucho.

W latach późniejszych Tadzio często się zastanawiał, dlaczego korzystał z cudownej - zdawałoby się - propozycji ojca. A jednak odmówił. Czemu? Czyżby przeczuwał, że dni wsi spokojnej i wesołej są już policzone, i że mu przyszłość gotuje pod dostatkiem wędrówek za granicą?...

Stary człowiek przed r. 1914 prawił: "Baćków nie ucieknie". Zgodnie z realistycznym poglądem na świat wszystkich mieszkańców guberni mińskiej. Któż mógłby sądzić wtedy, iż jest to najbardziej nierealistyczny pogląd.

W tamtych czasach - pamiętam - dziecinnych czasach zabaw w piasku jeszcze, w ogrodzie, parku, pod klonami w rozpierającej radości między pniami sosen i furtką wilgotnej alei - weszło pewnego lata w użycie gwary dziecinnej (nie mam pojęcia, skąd) słowo: Honolulu. - "Gdzie byłeś" - W Honolulu! - Zaczekaj, dokąd lecisz?! - Do Honolulu!? Ktoś, widocznie, musiał podszepnąć, że to najbardziej egzotyczny, najbardziej odległy punkt od tutaj, taki nieomal: "na księżycu!"

Dziś ludzie latają na księżyc. A że przyjaciel umiera akurat na Hawajach, nie budzi nawet pytania: co tam robił? - Żył. A gdzie jest sens życia? O! To jest dopiero pytanie.

W każdym razie wydaje się, że ludzie pokolenia Pawlikowskiego powinni by dawno zrozumieć, że nie ma nic bardziej zawodnego, jak budowanie na tzw. "realizmie"; traktowanie "realizmu" za gwiazdę przewodnią w życiu własnym czy politycznym. Nie ma nic bardziej nietrwałego od tzw. "realizmu" politycznego, który przecie nie na realnych, lecz na umowie zaaranżowanych potencjach się opiera. Ale przeważnie nie dochodzą do tego wniosku. I wcale nie jestem pewien, czy Pawlikowski to też zrozumiał. Choć jego Baćków "uciekł" na zawsze, i za żadne ojcowskie, ani inne pieniądze do niego nie dojedziesz.

Ale i z drugiej strony... Nie, stanowczo przyszłość jest to dziedzina za trudna dla teraźniejszości. Za studenckich czasów Pawlikowskiego wykładał w kijowskim, a później moskiewskim uniwersytecie, profesor kniaź Jewgienij Trubeckoj, filozof i mistyk. W dziele swoim ?Sens życia?, ogłoszonym w r. 1918, dostrzegał go właściwie w zbliżającym się końcu:

- "W październiku 1917, w dni moskiewskich rozstrzeliwań - pisał - wypadło mi obserwować taki rodzinny dramat: ojciec należał do kierowniczych sfer bolszewickich; jego synowie - oficerowie walczyli z bolszewikami, a matka była po stronie synów, przeciwko mężowi. Jak to czytamy w Ewangelii: "Zaprzeda... etc. i ojciec syna, i powstaną dzieci przeciwko rodzicom..." (Mat. X, 21)

"Między królestwem Bożym i królującym na ziemi Złem - pisze Trubeckoj - nie może być żadnych kompromisów. Oto dlaczego runięcie podwójnych, sprzecznych ustanowień, które wytwarzają na ziemi niedopuszczalny kompromis między dobrem a złem, rozpatrywane jest przez Ewangelię jako oznaka bliskości drugiego przyjścia Chrystusa"... (...)

Według tradycyjnej terminologii polskiej był: synem Ziemi Mińskiej. Z perspektywy, jeżeli się ominie wiążące kryteria polskie, była to jedna z ziem należących do wyjątkowego w Europie fenomenu. Leżała bowiem w szczególnym pasie od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, w którym górna rządząca warstwa ludności nie mówiła nigdzie tym samym językiem co warstwa niższa. W Polsce i szlachcic, i chłop mówili po polsku; w Rosji i jedni, i drudzy po rosyjsku. Ale w Finlandii szlachta mówiła po szwedzku, chłopi po fińsku; w krajach bałtyckich szlachta po niemiecku, a chłopi po estońsku i łotewsku, w Wielkim Ks. Litewskim szlachta po polsku, chłopi zaś po litewsku i białorusku; na Wołyniu ukraińskim i Ukrainie aż po Krym, górna warstwa mówiła po polsku lub rosyjsku, a chłopi po ukraińsku. Tak było - w skróconym schemacie - aż do roku 1914. Ale już w drugiej połowie XIX w., gdy stan ten zaczął przeszkadzać budzącym się nacjonalizmom, wytworzył z miejsca podwójne, a więc bardziej zawikłane niż w innych krajach problemy. Gdyż antagonizmy narodowe poczęły się splatać ze społeczno - socjalnymi.

W wielojęzycznym byłym Wielkim Księstwie Litewskim nieraz w sposób szczególnie skomplikowany. Bo jeżeli dodać do tego szachownicę wyznań, panowanie administracji rosyjskiej z zewnątrz, nieskruszonych tradycji od wewnątrz, gospodarczo-handlową dominację Żydów po miastach, towarzysko-kulturalne promieniowanie tak różnych "stolic": Wilna, Warszawy i St. Petersburga, i niemieckich uniwersytetów z Dorpatu i Rygi... Przy wszystkich nowinkach z Zachodu i rewolucyjnych ruchach z Rosji, nie można się dziwić, iż całość tworzyła szczególny konglomerat dla przeciętnego np. mieszczucha Europy zgoła nieprzejrzysty. A nie zawsze łatwy "w połapaniu się" i dla miejscowych.

Michał K. Pawlikowski stał się kronikarzem tamtych dziejów, przenosząc odbicie tych ziem i czasów aż w nasze i emigracyjne życie. Nie żeby nie istniała literatura tamtym tematom poświęcona. Istnieje ogromna. W powieściach, poezji i wspominkarstwie: setki książek i wiele tysięcy przyczynkowych publikacji. Dzieła naukowe i statystyczne, i geograficzne, i historyczne; "ściśłe' i "obiektywne", w językach polskim, rosyjskim, litewskim, białoruskim, no i... "sowieckim". Cechą ich jest wszakże, iż z reguły nie zgadzają się ze sobą w przedstawieniu rzeczy. Ich "ścisłość" - zależnie od języka w jakim są ogłaszane - kwestionowana jest wzajemnie; ich "obiektywizm" wypada nieraz wręcz odwrotnie, aż do ostatecznego - bywa - impasu, ślepej uliczki, gdzie już nie wiadomo, kto tam był, kto rządził, czego chciał i jakim mówił językiem. Bo przedstawienie przeszłości, dopasowane do późniejszej racji stanu, zawsze jest naciągnięte. Ale gdy z biegiem czasu racje stanu zaczną same koziołkować, zgoła już trudno bywa rozeznać, jak np. w najnowszej historiografii białoruskiej, co było czarne, zielone, a co białe na naszej Białorusi, przed wiekami, przed stu, pięćdziesięciu i nawet przed trzydziestu laty.

W tym przewróceniu, czasem do góry nogami, najobiektywniejszymi relacjami wydają się niekiedy - prawem paradoksu - te właśnie najbardziej szczere w ich subiektywizmie. Do najcenniejszych tego rzędu zaliczyłbym: bp. Juliusza Margolina i ś.p. Michała K. Pawlikowskiego. Margolin przedstawia swe żydowskie dzieciństwo na różnych terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, w przepięknym sposobie pisania; jest zarazem odkryciem czegoś na co patrzyło się zawsze i nie widziało. Niestety, drukowane tylko w języku rosyjskim na emigracji. Pawlikowski pisze kronikę dzieciństwa i młodości z percepcji szlacheckiej familii. Nazywając go"kronikarzem" nie mam na myśli jego broszury wydanej w Londynie pt. "Sumienie Polski", która wydaje mi się pisana jak na zlecenie i mało warta. Mam na myśli jego powieści, "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" oraz dalszy ciąg w "Sezonie i wojnie". W mniejszym stopniu ostatnią książkę "Brudne niebo". Obok "powieści" które w istocie mają wątek autobiograficzny, nie interpretują niczego wstecz. Nie narzucają obrazu, lecz go pokazują. Nie pretendują do obiektywizmu naukowego, lecz oddają wiernie zdarzenia i poglądy warstwy, która de facto tworzyła ówczesną opinię publiczną. Nie ma w tych opowieściach żadnego naginania. Jest kronika wypadków drobnych i większych, poglądów, sądów, sposobu bycia -jakie były, z całą ich gamą prawdy i nieprawdy w ocenie faktów. Można sto razy się oburzyć, że ten był dureń, a tamten miał rację, ale nie można nigdzie powiedzieć, nawet wtedy, gdy fakty są nieco podkoloryzowane, że nie "tak" były przekręcane i fryzowane. Ten autentyzm stwarza z literatury Pawlikowskiego wielkie dzieło jego życia.

Pawlikowski był moim przyjacielem. Pisałem o nim ciągle za jego życia. Nie jest mi łatwo pisać po jego śmierci, tym bardziej nie powtarzając się. Był dużo starszy. Za "dzieciństwa i młodości" drogi nasze nie krzyżowały się. Poznałem go dopiero w Wilnie, ówczesnym mieście wojewódzkim niepodległej po pierwszej wojnie światowej Polski.

Był namiętnym myśliwym i poetycznym miłośnikiem naszego "myśliwskiego" krajobrazu, gdzie nawet najrozleglejsze równiny błotne nie bywały bez sinej wstęgi lasów na horyzoncie.

"Szumiące puszcze" nie stały się jeszcze strofką tylko z Wincentego Pola. Przez nie jeździło się po wykrotach nie poprawianych dróg długie, bywało, godziny; słuchając wiatru w wierzchołkach, pisku jastrzębia, skrzypienia hołobli i monotonnego obrotu kół po igliwiu. Pawlikowski lekceważył sobie trochę lasy Wileńszczyzny, wspominając tamte, z utraconego raju, lasy Berezyny, Ptyczy, wschodniego Polesia.

Otaczająca przyroda była ciągle bytem określającym świadomość. Margolin np. pamięta jak w Pińsku, zbudzony w kołysce szumem, usłyszał od piastunki: "Śpij, śpij, to gęsi lecą".

Pawlikowski redagował w wileńskim "Słowie" dodatek łowiecki.

Piło się za dużo u nas. Za dużo piło się wódki w okrojonej stolicy dawnego Wielkiego Księstwa od zachodu i wschodu. Przegadywało przy stoliku sposoby geopolitycznego rozwiązania: kiedy Litwini puszczą spław drzewa po Niemnie i Wilii? Kiedy otworzą dawną "Libawo-Romeńską" do Libawy" Prof. Mieczysław Limanowski przyjechał z "Redutą" Osterwy i nagle rozentuzjazmował się do "drugiej Gdyni", którą chciał widzieć w Drui, nad Dźwiną, spławem do Rygi! Śmieszne to było wszystko. Za ciasno. Piło się za dużo. A wódka pochłania nie tylko masę czasu, ale i wypacza charaktery. Pawlikowski był wyższym urzędnikiem w województwie, nie pamiętam teraz dokładnie jak to było z tą inspekcją służbową do powiatu święciańskiego. Ale według tego co pamiętam (trochę inaczej niż w "Sezonie" Pawlikowskiego), tamtejszy starosta, w Święcianach znaczy, w kasynie, zastanowił się raptem o czwartej nad ranem, gdy inne tematy zostały wyczerpane: "...Trawa też ma kolor zielony... A co będzie, jeżeli napoić krowę zielonym pepermintem?". Wszyscy się zastanowili, ale nikt nie wiedział. Wtedy starosta posłał na łąkę po pasącą się krowę. Napojono ją zielonym likierem... -To były dowcipuszki, czy jak je nazywa Pawlikowski: "facecje" niewinne. Wspomina masę takich w swym drugim tomie, już po- pierwszowojennej, kroniki. Nie wszystkie jednak bywały niewinne. (...)

Pawlikowski sam był raczej co się określało: "antyrosyjski", ale lubił dochodzić ścisłości. Był więc zdania, że fascynowało ich ówczesne: Prawo. Każdy wiedział, czego ma się trzymać. Wybuchy samowoli należały w gruncie do rzadkości. Był spokój. Nie było tej ekscytującej, prawnopublicznej, patriotyczno - społecznej dwutorowości. Ciągłych "obchodów" "Dni", "uchwał" itp., wkraczających w normalny bieg ulic i wywracających porządek, bywało kilka razy w miesiącu. Z tej okazji opowiedział fakt historyczny z końca ubiegłego wieku, który słyszał od ojca, a który następnie w relacji jego kroniki (Irteński) wydanej w Londynie przybrał następującą formę:We wsi Kroże na Kowieńszczyźnie stał kościółek katolicki. Władze rosyjskie - działo się to pod koniec panowania Aleksandra III, a więc w okresie najsroższego od czasów Mikołaja I ucisku - postanowiły ten kościół zamknąć. Chłopi parafianie stawiali czynny opór. Doszło do gwałtu. Przedstawicieli władzy poturbowano. Przestępstwo uznano za zbrodnię stanu. Kilkudziesięciu chłopów oskarżono o czynny opór władzy. Na ławie obrończej zasiadł kwiat adwokatury rosyjskiej. Proces był od początku do końca jednym z najświetniejszych pokazów tej wspaniałej instytucji, jaką było sądownictwo rosyjskie po reformie Aleksandra II. W czasie rozprawy w Wilnie miał miejsce dialog, który przez długie lata elektryzował sfery inteligenckie Imperium Rosyjskiego. Na świadka wezwano gubernatora kowieńskiego Klingenberga, jednego z głównych reżyserów zamachu na kościół w Krożach. Obrońca: Świadku Klingenberg... - Świadek (zwracając się do sądu): Proszę pouczyć obrońcę, że nie jestem dla niego "świadkiem'', lecz jego ekscelencją, tajnym radcą stanu, szambelanem i gubernatorem. Przewodniczący sądu: Dla sądu nie ma tajnych radców i szambelanów, lecz tylko strony i świadkowie. Świadku Klingenberg, proszę odpowiadać na pytania obrońcy!

Istotnie, trudno było sobie wyobrazić, by za niepodległej Polski adwokat wileński ośmielił się zwrócić do pana wojewody per: "Świadek Bociański, świadek Kostek-Biernacki"... I by przewodniczący sądu ośmielił się pouczyć w ten sposób dygnitarza. Kronika Pawlikowskiego w tym przypadku ilustruje różnicę, jaka zachodzi pomiędzy historią a banałem ignorancji. Słyszałem niedawno, gdy pewien literat mówił przez pewne radio: "Sądownictwo rosyjskie, które już w czasach carskich było zawsze parodią prawa..." Czytana na co dzień ignorancja w rodzaju: "Breżniew reprezentuje tradycje tyrańskiej władzy i jest następcą carów, tak jak KGB jest następcą Ochrany..." stała się już od dawna powszednim chlebem, z masłem obowiązującego sloganiarstwa. Ale czasem, doprawdy, przykro jest czytać, gdy np. najuczciwszy z publicystów, znający przy tym rzeczy z własnego doświadczenia, w najsłuszniejszym artykule wtrąci nagle takie zdanie: "...ustrój totalitarny carski albo sowiecki..." - Mój Boże, czy autor zdaje sobie sprawę co to jest "totalitarny?" Po bolszewizmie, po hitleryzmie? Czy zdaje sobie sprawę z historycznego nonsensu, nazywając ustrój sprzed r. 1914 "totalitarnym?" Przecież musi sobie zdawać. A jednak pisze... I w dodatku kończy swój rozumny artykuł - przeciwko obrzucaniu innych narodów chamskimi połajankami - rozumną uwagą pod adresem tych "...którzy operują zamiast argumentacją... wystąpieniem nie nadającym się do rzeczowej polemiki, a wyrządzającym nieobliczalne szkody naszej kulturze i naszej polityce". Naturalnie, że wyrządzają szkodę. Albowiem bez znajomości historii nie ma kultury.(...)

Wybuch drugiej wojny światowej zastał Pawlikowskiego w Toruniu. Później był w Wilnie, włączonym na krótko do Republiki Litewskiej. Tu pisywał stale do mojej "Gazety Codziennej". Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików, w czerwcu 1940, udało mu się przedostać do Szwecji. Następnie do Londynu. Stąd, przed laty, wyjechał do Berkeley w Kalifornii, gdzie był wykładowcą na tamtejszym uniwersytecie.

Nogi go bolały, miał zwężenie żył. Nie mógł już chodzić sam na polowania, ale wyjeżdżał razem z przyjacielem Stefanem Jankowskim i czekał na jego powrót. Gdy ten wracał z pól ryżowych, przynosząc upolowane dzikie kaczki i gęsi, Pawlikowski oceniał okiem fachowym, rozpytywał o każdy strzał. A później zasiadali do uczty, podlewanej nalewką domowego wyrobu. Lubił pieczone kaczki i zwłaszcza pasztet z gęsi. W tym roku miał jechać do Europy. Czuł się znowu doskonale. Przedtem wybrał się z żoną na Hawaje. Dnia 30 maja, po śniadaniu, poszli na plażę. Pawlikowski pływał w Oceanie Wielkim czyli Spokojnym, był wesół, żartował. Później robił na plaży zdjęcia ładnych dziewcząt. Później wysypywał piasek ze swoich sandałów plażowych, i... Umarł zupełnie nagle, w sekundę już go nie było. Wszystkie zabiegi, aby przywrócić mu bicie serca, były daremne.

Zgodnie z jego dawnym życzeniem, pochowany został na Wyspach Hawajskich ("tam, gdzie umrę"). Od tego miejsca do Baćkowa (Baćkauszczina - znaczy po białorusku: ojczyzna) w Mińszczyźnie jest równie daleko na zachód przez ocean, całą Azję i Wschodnią Europę, jak na wschód przez ocean, Amerykę, ocean i Zachodnią Europę.

Zapewne nie dane mi będzie odwiedzić grobu przyjaciela.

"Wiadomości" 1972 nr 34 (1377)

Publikujemy w skrócie na podstawie "Drogiej Pani...", Londyn 1998 r.

NG 17 (506)