Beata Garnytë

Wyjazdy i powroty do Wilna

Wyjazdy na studia do Polski... Ileż trudnych i początkowo wręcz nieuświadomionych spraw z tym się wiąże... Dostając się na wymarzony kierunek niedawni maturzyści muszą nie tylko opuścić rodziny, wszystkich, których znają i kochają, lecz również z głową zanurzyć się w nieznanym dotąd środowisku, nauczyć się w nim żyć samodzielnie. Nieco później niektórzy staną przed tą najtrudniejszą decyzją - zostać w Polsce, czy też wrócić do kraju. Przyczyny tego są różne - założenie rodziny, zakorzenienie się w środowisku albo, podobnie jak w przypadku Marii Paszkiewicz, znalezienie interesującej pracy.

- Jak się wszystko zaczęło?

- Urodziłam się w Wilnie, tam też ukończyłam Szkołę Średnią nr 5. Po maturze zdawałam na anglistykę na Uniwersytet Pedagogiczny w Wilnie, no i nie zdałam, głównie przez język litewski, bo pisałam wypracowanie w tym języku. Nie miałam żadnego pomysłu na to, co chcę robić w przyszłości, dlatego też, gdy usłyszałam od koleżanki, że istnieje szansa dostania się na studia do Polski, niezwłocznie się zgłosiłam na rozmowy kwalifikacyjne. No i tak dostałam się na anglistykę. A że była to pierwsza tego rodzaju wymiana pomiędzy Litwą a Polską, zostałam więc jedną z "pierwszych jaskółek" - tak nas później nazwano.

Niestety, nie o wszystkich, z którymi wyjeżdżałam, dużo wiem. Mieszkaliśmy i studiowaliśmy w różnych miastach Polski, co znacznie utrudniało wzajemny kontakt. Dziś możemy się spotkać już tylko przypadkowo - na ulicy, na dworcu, w Wilnie...

Jeśli zaś chodzi o mnie, ukończyłam anglistykę, później Wyższą Szkołę Hotelarstwa i Turystyki.

Uważam siebie za szczęściarę, mam bowiem wrażenie, że to praca mnie szuka, a nie ja pracę. Tak było np. w przypadku mojej pierwszej pracy. Kończyłam właśnie Wyższą Szkołę Hotelarstwa, kiedy kierownictwo nowo zbudowanego hotelu "Sobieski" ogłosiło nabór młodych hotelarzy. Austriakom, bo oni zarządzali wówczas hotelem, zależało na kadrze niedoświadczonej, bez nawyków, którą można byłoby ukształtować tak, aby świadczyła ona usługi o standardzie europejskim, a tego w polskich hotelach "orbisowskich" niekiedy brakowało. Przeszłam podobną selekcję, jak przed wyjazdem do Polski i otrzymałam pracę. Kilka miesięcy przed otwarciem hotelu wyjechaliśmy na specjalne szkolenia do Austrii. Braliśmy udział w specjalnych seminariach, rozwiązywaliśmy testy, których celem było zbadanie naszych możliwości komunikacyjnych, psychicznych itp. Podsumowanie wyników pozwoliło naszym pracodawcom ocenić nas i zakwalifikować na odpowiednie stanowisko.

Zostałam wówczas wybrana do działu, który się składał z 4 osób i nazywał się Guest Relations. Odpowiadaliśmy za kontakty z gośćmi i mieliśmy bardzo szeroki zakres obowiązków. Musieliśmy m. in. zorganizować turyście pobyt w Warszawie, polecaliśmy miejsca godne uwagi, co wymagało od nas przynajmniej podstawowej znajomości kultury, historii i, oczywiście, orientacji w terenie. Nie było mi łatwo, bo mimo, że mieszkałam już w Warszawie kilka lat, nie byłam tak bardzo obeznana z miejscami, połączeniami itp., często więc musiałam używać sprytu.

Opiekowaliśmy się też przebywającymi w naszym hotelu VIP-ami -bardzo ważnymi Osobistościami. Dla hotelu były to nie tylko osoby zajmujące wysokie stanowiska państwowe, czy osoby zamożne, lecz również nasi stali goście. Niektórzy z nich mieli w Warszawie własne firmy i nie chcieli np. wynajmować mieszkania. Uzyskiwali u nas specjalne ceny, byli w specjalny sposób traktowani, o nich dbano, zabiegano, a wszystko po to, by nadal mieszkali w "Sobieskim", a nie np. w "Bristolu".

Do moich codziennych obowiązków należało m. in. przeglądanie listy gości i wyłapywanie, kto z nich w tym dniu ma urodziny czy imieniny. Jubilatom pisaliśmy kartki, załatwialiśmy torty w cukierni, robiliśmy wiele drobnych, lecz nie mniej przyjemnych niespodzianek.

Oprowadzałam też wycieczki po hotelu. Raz mi się przydarzyło oprowadzać grupę architektów z Litwy. Za przewodnika mieli Polaka, który bardzo dobrze mówił po rosyjsku. Opowiadałam więc im o hotelu po polsku, a on tłumaczył wszystko na rosyjski. Na początku się nie zdradziłam, że znam litewski. Nie widziałam potrzeby, aby się afiszować, ani wyskakiwać z czymś, o co mnie nie proszą. Po litewsku odezwałam się w momencie, gdy usłyszałam, że ktoś chce się czegoś dowiedzieć w chwili, gdy przewodnik był daleko. Odpowiedziałam mu po litewsku i do dziś pamiętam reakcję tamtej osoby. To były słowa: "Jonai, ţiurëk, jie čia net Lietuvius turi". Była to bardzo miła sytuacja, najbardziej ucieszył mnie jednak fakt, że grupa nie zażądała, żebym od tamtej chwili opowiadała im po litewsku.

- Praca ta sprawiła, że dziś swobodnie mogę się komunikować z różnymi ludźmi, potrafię zachować spokój i wybrnąć z sytuacji kryzysowych. Nauczyłam się też oceniać ludzi, co nie było łatwe. Niejednokrotnie potwierdzała się tu znana wszystkim maksyma: "Nie ocenia się ludzi po wyglądzie". Niekiedy zgłaszał się do nas gość, który wyglądał na jakiegoś, za przeproszeniem, menela. Po chwili rozmowy okazywało się jednak, że jest to wykształcona, kulturalna i bardzo bogata osoba. Hotel stał się dla mnie dobrą szkołą życia.

A goście bywali różni. Jedni chcieli wynająć helikopter, inni o dziewiątej wieczorem prosili znaleźć opiekunkę do dzieci, bo wraz z żoną musi pójść na ważną kolację służbową. Raz się zdarzyło, że nikogo do opieki nad dziećmi nie znalazłam, sama więc, za zgodą szefa recepcji, zaopiekowałam się dzieciakami i psem w klatce. Było to zresztą zgodne z hasłem naszego hotelu, w myśl którego gość hotelu jest gwiazdą. Jeszcze podczas wspomnianych wyżej szkoleń w Austrii uczono nas, że gościom musimy zapewniać wysoki standard usług i jeżeli nie możemy znaleźć osoby, która mogłaby sprostać tym lub innym jego żądaniom, musimy zrobić to sami. Współpracowaliśmy z najprzeróżniejszymi osobami, zaczynając od wróżki, kończąc zaś na kierowcy, który na każde zawołanie mógł jechać po gościa na drugi koniec Polski.

- Co dała Pani ta praca?

- Najważniejsze, że przygotowała mnie do tego, co robię w tej chwili. Od półtora roku pracuję w agencji Public Relations. Mojej obecnej pracy nie można określić jednym słowem czy zdaniem. Jest to niejako krzyżówka agencji reklamowo-promocyjnej z agencją, która się zajmuje kontaktami z mediami. Jesteśmy pośrednikami pomiędzy dużą firmą, której wizerunek kształtujemy a dziennikarzami, którym dostarczamy informacji o naszym kliencie. Nasza działalność polega na tym, że poprzez pewne działania promocyjne dążymy do ukształtowania tego czy innego wizerunku firmy. Odgrywa to ogromną rolę tam, gdzie istnieje duża konkurencja.

Niekiedy pełnimy też rolę koordynatora pomiędzy klientem a podwykonawcą, piszemy scenariusze imprez, przemówienia prezesów itd. Public Relations polega zresztą nie tylko na zorganizowaniu jakiejś imprezy, ale na całej otoczce wokół tego. Staramy się przy tym akcentować to, co chcemy wyeksponować.

Tak wśród moich klientów była m. in. dobrze wszystkim znana firma cukiernicza "Ferrero". Na zamówienie tej firmy zorganizowałam kilka wystaw zabawek z jajek "Kinder Niespodzianka" z kolekcji pewnego szalonego Węgra. Wymagania były duże. Musiałam przede wszystkim znaleźć i wynająć pomieszczenia o powierzchni 500 m2, takich zaś obiektów w Polsce nie jest dużo, musiałam zorganizować i przekontrolować pracę podległych mi ludzi.

Wystawy te okazały się bardzo skutecznym sposobem kształtowania wizerunku firmy "Ferrero", przyciągały bowiem uwagę dzieci, przez co wzrosła również sprzedaż tych jajek.

Czasami zakres naszej pracy jest okrojony, coraz więcej firm ma bowiem własne komórki zajmujące się Public Relations. Pracowałam dla radia "Kolor"w Warszawie, które postanowiło uczcić swą 9 rocznicę istnienia. Zajmowałam się wyłącznie kontaktami z wybraną grupą dziennikarzy tak, by wzmianki o tym wydarzeniu ukazały się w prasie i telewizji. Z dziennikarzami rozgłośni radiowych nie współpracowaliśmy. Konkurencję woleliśmy zaprosić na bal urodzinowy.

- Czy podobna agencja mogłaby działać na Litwie?

- Rzadko tu bywam, z tego jednak, co widzę, wnioskuję, że na założenie podobnej agencji na Litwie jest jeszcze za wcześnie. Rynek nie jest tu jeszcze tak szeroko rozwinięty, jak ma to miejsce w Polsce, nie widzę tu też tak dużo firm konkurencyjnych, którym podobna agencja mogłaby kształtować wizerunek. Myślę jednak, że jest to tylko kwestia czasu.

- Co najchętniej Pani promuje?

- Najchętniej promowałabym kulturę, sztukę, to leży w kręgu moich zainteresowań. Organizuję więc wystawy, promocje książek. Lubię zarówno imprezy z rozmachem, jak i te bardziej kameralne, podczas których można pokusić się o stworzenie niepowtarzalnego nastroju. Zawsze przy tym musimy mieć oczy szeroko otwarte i dostosowywać się do coraz to zmieniających się warunków. Lubię organizować imprezy, lubię telefony, chaos. Gdy coś się sypie, nie udaje tak, jak było wcześniej zaplanowane, sprawdzać się zaczyna maksyma: "Nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło" - znajdujemy wyjście z trudnej sytuacji i okazuje się, że jest ono nawet lepsze, niż to uprzednio zaplanowane.

W pracy tej, jak zresztą i wszędzie, mamy do czynienia z różnymi klientami, których reakcję na te czy inne nasze posunięcia trudno przewidzieć. Najlepiej współpracuje się z "cywilizowanym klientem" - nazywamy tak te firmy, które stawiają agencji wysokie wymagania, płacą za to duże pieniądze, a co najważniejsze, pracują tam ludzie inteligentni, otwarci na nowe pomysły

- Czy trudno było zdecydować się na wyjazd, a później i pozostanie w Polsce?

- Na początku nie byłam tak do końca świadoma tego, co mnie czeka. Nowe środowisko, nowi ludzie, możliwość porozumiewania się ze wszystkimi w ojczystym języku, później możliwość podjęcia ciekawej pracy. Tak się to wszystko zaczęło, tak się ułożyło moje życie. Brakuje mi często poczucia bezpieczeństwa, czasem czuję się wręcz zawieszona w próżni, do Wilna nie pozwalam sobie jednak tęsknić. Zresztą zawsze mogę tu wrócić

- Jak wyglądają powroty do Wilna?

- Zawsze byłam zafascynowana czystością i zielenią Wilna. To miasto ma swojego ducha, swój klimat. W Warszawie nie ma takich miejsc, gdzie ludzie w biały dzień mogą posiedzieć przy ognisku, na ścianach budynków są fajne malowidła, a tuż obok ciekawe rzeźby. Mówię tu, oczywiście, o Zarzeczu.

W dużym mieście zatraca się ludzkie obcowanie. Jedziesz przez miasto, jest ogromny korek, na drodze sto tysięcy samochodów, autobusów, tramwajów. Wszyscy gdzieś gonią, gdzieś się śpieszą, jakaś pani chce wstawić nogę do autobusu, ale nie zdążyła wsiąść - kierowca zamknął przed nosem drzwi. Koniec. W Wilnie coś takiego by się nie zdarzyło.

Piękno otaczającego nas świata nie pozwala zatracić się w chaosie komercji, biznesu. Nie mówię, że pieniądze są nieważne. We współczesnym świecie mają one ogromne znaczenie, widzę jednak co się dzieje w Warszawie - ludzie zaczynają funkcjonować jak komputery. Ich życie - to praca, McDonald, kino itd. Wielu z nich żyje w sposób plastikowy, odżywia się w sposób plastikowy, ogląda plastikowe filmy. Ja zaś wolę rzeczy naturalne, zieleń, spacery, knajpy z klimatem, których wiele jest w Wilnie. Niedawno zabrnęłam do jednej z nich. Na ścianie przy knajpie wisi tam tabliczka, za której pośrednictwem mieszkańcy podwórka dziękują właścicielom lokalu i gościom za tolerancję, szacunek i ciszę, jak też proszą, by goście kawiarni załatwiali swe potrzeby fizjologiczne w odpowiednim miejscu, a nie pod ich oknami. Trafia to bardziej, niż zakaz wejścia czy stanowcze stwierdzenie: ?Cisza nocna?. Tędy droga, to jest właśnie Public Relations.

Wilno jest mi bliskie nie tylko dlatego, że się tu urodziłam. Jest to bardzo cywilizowane miasto, ludzie są otwarci, mili. Tylko tu można się odwrócić w jedną stronę i mówić po polsku, pójść w inną stronę i mówić po litewsku czy rosyjsku. W Polsce tego nie ma. Kocham Polskę, dlatego tam jestem. Nigdy jednak nie mówiłam i nie mówię, że tam zostanę. Sądzę, że kiedyś wrócę do Wilna. Tu jest zresztą moja rodzina, znajomi i bliscy mi ludzie, moi przyjaciele z klasy, pedagodzy i wychowawcy, których serdecznie pozdrawiam.

- Dziękuję za rozmowę.

Na zdjęciu: Maria Paszkiewicz w redakcji "Naszej Gazety".

NG 19 (508)