Liliana Narkowicz

"Żyje we mnie obecność Wilna"

Rozmowa z Tadeuszem Stefanowskim - winianinem, profesorem emerytowanym Wyższej Szkoły Rolniczej w Olsztynie, sekretarzem Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, który w wywiadzie dla "Naszej Gazety" m.in. powiedział: "Pomimo, że byliśmy zmuszeni wyjechać z ojczystych stron, pomimo bezlitośnie upływającego czasu, żyje we mnie obecność Wilna".

Litwę i Wilno opuścił Pan wraz z pierwszą możliwością repatriacji do Polski...

Tak, wyjechaliśmy razem z mamą i moją starszą siostrą Ireną. Oskar Janowski, z którym korespondowałem - mój były wileński kumpel podwórkowy - załatwił nam w Elblągu mieszkanie. Jednak moja siostra, pracująca kelnerką w Ambasadzie Polskiej miała przyjaciela , więc znaleźliśmy się w Karpaczu, miasteczku do którego i teraz tęsknię... Odjechaliśmy do Polski ostatnim transportem , więc była to nasza ostatnia szansa.

Dlaczego właśnie ostatnim?

Niezbędne dokumenty uzyskaliśmy dość wcześnie, jednak mama miała wciąż nadzieję, że ojciec wróci do naszego wileńskiego domu i nas nie zastanie. Nie chciała się z tym pogodzić, że po wojnie ludzie często nigdy więcej nie wracają. Ojca zabrali Sowieci w 1939 r. Z zawodu był księgowym. Pracował w Urzędzie Miejskim. Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że był więźniem obozu w Kozielsku. Potem przeszedł szlakiem Andersa, lecz cóż po nagrodach, skoro wrócił z zaawansowaną gruźlicą, która wkrótce ukróciła mu życie, a nas pozbawiła żywiciela, męża i ojca.

Mieszkaliście wówczas w Karpaczu?

Tak. Kocham to podgórskie miasteczko z oryginalnymi drewnianymi zabudowaniami nie tylko ze względu na oryginalne oblicze tych miejsc. Tu ukończyłem gimnazjum i zdałem egzamin maturalny. Stąd w 1950 r. wyszedłem na spotkanie z ojcem, które po tylu latach było wielkim szczęściem i wielkim bólem zarazem. Tu padły pierwsze słowa miłości i miało miejsce pierwsze rozczarowanie. Tak się złożyło, że tu właśnie, na cmentarzu w Karpaczu zostały groby wilnian - moich rodziców...

Miał Pan swoje ulubione miejsca w Wilnie?

A jakże. Wilenka i Zarzecze, strzelisty gotyk św. Anny i Góra Zamkowa. Przy czym największą satysfakcję sprawiał mi szalony pęd na nią rowerem z tornistrem na plecach. Urodziłem się nad Wilią, na Zygmuntowskiej. Jednak jak pamięcią sięgam mieszkaliśmy przy ul. Tartaki pod nr 10 (tuż przy ul. Więziennej). Mieszkaliśmy u państwa Stankiewiczów. Dom był drewniany, wygodny, z ogródkiem... Ile razy jestem w Wilnie, tyle razy odwiedzam Łukiszki, gdzie czuję się "u siebie w domu". To była bardzo ciekawa lokalizacja: z jednej strony więzienie, z drugiej -meczet tatarski i taka zróżnicowana narodowościowo, religijnie i językowo międzywojenna społeczność wileńska.

Czy w jakiś sposób zaważyło to na przyjaźniach dziecięcych?

Przyjaźnie zadzierzgnięte w dzieciństwie, wbrew pozorom, są bardzo trwałe. Stanowiliśmy zgrane grono. Najwięcej było Polaków, zresztą wszyscy mówiliśmy między sobą po polsku, ale nikomu nie przeszkadzało, że Saszka był Ruskim, Josel -Żydem, a Jurgis -Litwinem. Liczyły się inne wartości, jak np. dotrzymanie danej obietnicy czy solidarność, kiedy dorośli szukali winnego, który pozrywał gruszki u sąsiada. Ulubionym zajęciem było ganianie piłki pośród naszych wąskich i ciemnych uliczek. Kiedyś tak podpadłem jakiemuś ważnemu jegomościowi , który rzucił wściekle: "Kozibródka". To przezwisko tak do mnie przylgnęło, że dopiero w Polsce odetchnąłem. Tak naprawdę, to wcale się nie obrażałem na kolegów...

A szkoła?

Zanim poszedłem do szkoły, byłem przygotowywany przez mamę w domu. Naukę rozpocząłem w Szkole Powszechnej "Świt" na Małej Pohulance, mieszczącej się za Gimnazjum Zygmunta Augusta. W II-ej klasie uczęszczałem do szkoły nr 70 i pamiętam, że byłem chwalony za to, że po litewsku "gadałem jak Litwin". Niewiele w pamięci tego litewskiego zostało, ale zawsze coś tam się pamięta. Również wierszyk, którego nauczyła nas przewrażliwiona na punkcie tego języka nauczycielka, a który tak zajadle jako malcy - drugoklasiści deklamowaliśmy:

"Mes berniukai mažyliukai
Visi busim kareiviukai".

Dopiero w domu poskromiono mój "entuzjazm". W czasie wojny uczyłem się na tajnych kompletach u państwa Kutyłów. Rok przed opuszczeniem Wilna w "Piątce", chociaż jeszcze nie mieściła się na Antokolu.

Zachowały się jakieś kontakty z tego okresu?

Jak najbardziej. Jest to przecież klasa, która słynie na cale Wilno ze swoich spotkań, chociaż jest nas coraz mniej. Nie tylko utrzymujemy łączność korespondencyjną, ale i pielęgnujemy swoje tradycyjne czerwcowe spotkania pod dzwonnicą Katedry. Nasz "sekretarz klasowy" Jan Pakalnis nazywa mnie "Bez numeru", bo krótko w ich gronie się uczyłem , m. in. siedziałem w jednej ławce z Kazikiem Narkowiczem. Jednak po latach rozłąki z Wilnem Oni wszyscy, z powojennego gimnazjum męskiego na Antokolu, stanowią moją wileńską rodzinę. Staram się być obecny na wszystkich spotkaniach, nieraz zabieram również swoja żonę Zuzannę, rodzice której też pochodzili z Kresów. Niestety, na dorocznych spotkaniach wciąż nas ubywa.... Czas jest bezlitosny... Bardzo przeżyłem śmierć Olgierda Korzenieckiego, z którym blisko zaprzyjaźniliśmy się właśnie na naszych imprezach klasowych. Był u mnie w Olsztynie. Razem zwiedzaliśmy Malbork, Pola Grunwaldu. Teraz zamiast mieszkania Olgierda na Karolinkach ,odwiedzam jego grób na Rossie. Pocieszam się tym, że bardzo lubił to miejsce.

W jaki sposób trafił Pan do Olsztyna?

Po raz pierwszy przyjechałem do Olsztyna w 1966 r. w drodze do Elbląga na Zjazd Towarzystwa Zoologicznego. Studiowałem weterynarię we Wrocławiu. 30 czerwca 1967 r. obroniłem pracę doktorską pt. "Tętnica przepony piersiowej u zwierząt mięsożernych". Wkrótce zostałem skierowany do pracy w Olsztynie. Zostałem wykładowcą Wyższej Szkoły Rolniczej. Tak los połączył mnie z jedną z najpiękniejszych dzielnic Olsztyna -Kortowem. Tu poznałem olsztyniankę z kresowymi korzeniami - Zuzannę. Mamy córkę Małgorzatę i dwoje kochanych wnuków: Madzię i Adriana. Mieszkamy tuż przy parku w pobliżu jeziora. Te widoki przypominają mi...Wileńszczyznę. Staramy się też prowadzić taki dom, by obecność Wilna dała się wyczuć. Nie ukrywam, że wszyscy nasi domownicy lubią wileńskie potrawy- kołduny, chłodnik litewski, kiszki....

Dziwi się Pani, że wybrałem zawód weterynarza? To nie przypadek. Zagadnienia biologiczne i medyczne zawsze mnie interesowały. Na swoich Łukiszkach znany byłem z zamiłowania do ptaków i zwierząt. To właśnie tam zdobyłem swoje pierwsze "doświadczenie" w tym zakresie. Nie będę wdawać się w szczegóły. Powiem tylko, że miałem swój gołębnik i nikt mi w tym nie pomagał. Potrafiłem też oswoić dwie kawki...

Kiedy ostatnio był Pan w Wilnie?

Jesienią 2000 r. jak już wspominałem ,spotkania z kolegami klasowymi mają miejsce w okresie letnim, ale nigdy bym sobie nie darował, gdybym nie był na październikowych uroczystościach w Ponarach- odsłonięciu nowego krzyża i ustawieniu tablic z nazwiskami pomordowanych, śmierć których udało się już udokumentować. Grupa naszego Towarzystwa została gościnnie przyjęta dzięki staraniom Konsulatu RP w Wilnie. Obecność każdego z nas tam - to hołd oddany pamięci męczeńskiej śmierci tysięcy synów i córek Wileńszczyzny. To cios zadany wieloletniemu kłamstwu Ponar, istniejącego obok kłamstwa Katynia. Wszyscy w jakiś sposób zostaliśmy dotknięci tym zbiorowym nieszczęściem naszego narodu. Stałem 22 października "na warcie honorowej", to wielki zaszczyt dla mnie- wilniuka. A jeszcze w moim wieku, kiedy trzeba się liczyć z tym, że już niewiele może się w życiu wydarzyć. Również dzięki Ponarom żyje we mnie obecność Wilna?

Dziękuję za rozmowę iżyczę jeszcze wielu powrotów nad Wilię.

NG 20 (509)