Czesława Wasilewska

Moja mała ojczyzna

Wieś, w której ja urodziłam się nazywała się Lindziniszki. Mój ojciec Paweł Jastrzębski miał tam 12ha ziemi, która była w sznurach w kilku miejscach. W roku 1935 zaczęła się parcelacja ziemi. W jednym kawałku ziemia przypadła Ojcu Pawłowi Jastrzębskiemu pod lasem pół kilometra od Rzeszy, gdzie był nasz kościół, szkoła i sklep. Ja natomiast chodziłam do szkoły we wsi Lindziniszki, były tam 4 klasy w domu gospodarza Taraszkiewicza.

Kiedy ze wsi przenieśliśmy się na parcelę, to na razie mieszkaliśmy w stodole i ja do Pierwszej Komunii pamiętam wychodziłam ze stodoły. Mieszkaliśmy wtedy w majątku Ruszczyca około 1km od Rzeszy, gdzie po drugiej wojnie założono Stadninę Państwową. Panieństwo moje było niełatwe, bo gdy wybuchła II wojna, to miałam 11 lat. Wszystko pamiętam. W lesie koło domu stacjonowało niemieckie wojsko. Niemcy przychodzili do mojej mamy Jadwigi i tylko to umieli powiedzieć, że "matko - mleka, jajka". I mama oddawała. Było tak, że i dla nas dzieci nic nie zostało. A było nas ośmioro. Starszy brat Wacław służył w Wojsku Polskim i z koszar poszedł na wojnę, a młodszy brat do oddziału Wandy Wasilewskiej, ale prędko wrócił. Gdy Niemcy odstępowali, to spalili miasteczko Rzesza, wszystkie domy były w płomieniach i sklep, szkoła i nasz drewniany kościół. Wówczas nasz ksiądz wybudował kaplicę w Kalinie, co od Rzeszy 2km i tam chodziliśmy się modlić. Gdy przy pomocy parafian zbudowano kościół, to w Kalinie zrobiono wiejski szpital. Natomiast w Rzeszy wybudowali szkołę.

Po spaleniu miasteczka, niektórzy ludzie wyjechali do Polski, a niektórzy zaczęli się budować, ale już trochę dalej, na wsi Zwieraliszki.

W roku 1947 wyszłam za mąż do bogatej rodziny, 6km od Lindzieniszek, do rodziny męża Józefa, którego rodzice Edward Wasilewski i Stefania kupili 83,63ha ziemi od właścicielki majątku Zofii Krzaczyńskiej w roku 1928. Sąsiadami naszymi byli Jodko, który też kupił 14ha ziemi, Chwojniccy 60ha ziemi. Ziemia Wasilewskich była we wsi Rojstaniszki, w gminie rzeszańskiej powiatu wileńsko-trockiego. W te czasy to nie była wieś, tylko folwark, bo były trzy domy starszego brata Adolfa i siostry męża Bronisławy.

A folwark Wasilewskich był na 13-tym km na północ od Wilna. Była tu duża stodoła, dwa chlewy, jeden dla bydła rogatego, a drugi dla koni i świń. Rodzice męża Józefa, Wasilewscy mieli dziesięcioro dzieci. Mój mąż był najmłodszy w rodzinie, a troje starszych braci poszło na wojnę i nie wrócili. Kazik zginął, a dwaj bracia Wacław i Franciszek zostali w Polsce i tam się ożenili, ale już też nie żyją. Zostały przy życiu tylko dwie siostry męża Melania i Wiktoria.

Kiedy w latach 1945 - 1946 ja już kolegowałam z Józefem, to chodziłam pomagać przy żniwach. Było bardzo wesoło, sąsiad sąsiadowi pomagał, w polu pracowało dla przykładu dziesięciu kosiarzy i dziesięć podbieraczek.

Stawiając kopki, czasem niektóra podbieraczka nie nadążała - to pomagali wiązać, bo musiała żyto za kosą zebrać i związać, ponieważ kosiarz podpędzał. Chociaż było ciężko, ale i wesoło. Na obiad szliśmy do domu, a na podwieczorek męża mama Stefania przynosiła pamiętam, duży gliniany dzban mleka z twarogiem i swój pieczony na ajerze chleb. To było smaczne jedzenie. Trwało tak cały dzień. Jak już kończyli w tym dniu kosić, to z żyta, upletliśmy wianek z kwiatami polnymi, zrobiliśmy taki mały snopek, który się nazywał "gospodarz". Szliśmy śpiewając do domu, a gospodyni Stefania Wasilewska już nas spotykała w drzwiach domu. My śpiewaliśmy - "plon żyta, plon ze wszystkich stron, ażebyśmy plonowali i drugiego roku doczekali, nie żałuj pani chleba, ni wina, da pani Pan Bóg ładnego syna, nie żałuj pani chleba ni miodu beczka, da pani Pan Bóg ładną córeczkę, plon żyta plon..." - oddawaliśmy wianek i snopek - gospodarza. Gospodyni stawiała tego "gospodarza" za stół do kąta, gdzie stał tak aż do pierwszej młócki. A my się myliśmy, była suta kolacja, pieśni, a nawet i tańce z harmonią. A młócenie odbywało się u Wasilewskich cepami, gdyż była potrzebna równa słoma. Zazwyczaj młócono maszyną i manierzem, który ciągnęły dwa konie.

Wieczorami była piękna pogoda, rozlegał się rechot żab, turkuci, śpiew ptaków. Pamiętam rok 1948 - 1949 - wiosna, sady kwitły bielusieńko, praca w polu wrzała. Końmi wożono obornik, a my kobiety widłami roztrzęsałyśmy po polu. Pracowali wszyscy pilnie - mąż Józef, brat męża Adolf i siostry.

Mąż mój Józef był niepiśmienny, bo ojciec Edward Wasilewski uważał, że na ziemi będzie miał wystarczająco roboty. Mając 6 lat pasał bydło, w 10 - już bronował, a na dwudziestym roku się ożenił. Tak w rodzinie Wasilewskich przepracowaliśmy z mężem trzy lata. Potem ojciec męża powiedział - zaczynajcie żyć sami i dał nam kawałek ziemi, bez żadnych dokumentów. Dał też konia, wóz, cały inwentarz gospodarski, nasion, zboża i kartofli. W 1949 r. kupiliśmy domek od gospodarza, który wyjechał do Polski i w 1950 roku już mieszkaliśmy w swoim domu.

Ale tuż wszystko się skończyło, bo naszą ziemię zabrał kołchoz imienia Malenkowa, a nam tylko dali 0,50ha ziemi. Mąż Józef poszedł zwykłym robotnikiem do kołchozu, bo był niepiśmienny, a ja też chodziłam sadzić kartofle i pleć buraki, a w końcu roku zarobione na trudodni można było przynieść na plecach. Pamiętam, gdy kopaliśmy kartofle, to jak brygadzista nie widział, to kosz kartofli zakopywaliśmy do ziemi. Nazywaliśmy to ?szeszek?. W nocy szło się i wykopywało się. Podatki musieliśmy płacić, spisywano ile kto miał kur, świń i krów. Na słowo nie wierzyli, zachodzili do chlewa, sprawdzali. Żyć było ciężko. Później połowę naszej (Wasilewskich) ziemi przejęła Stadnina Państwowa w Rzeszy, a połowę "Płodowoszczi" w Awiżeniach. Były to już sowchozy, ludziom zaczęto płacić pieniądze. Było więc trochę lepiej. Co prawda wystarczało tego tylko na chleb i sól.

W roku 1951 - 1952 moja sąsiadka Marysia Prokopowicz zorganizowała kółko śpiewu, przedstawień i tańca. Byłam mężatką, ale chodziłam na próby w zimowe wieczory. Było nas dziesięciu. Uczyła nas śpiewu Pani Marysia. Ona też była mężatką, miała 2 małych chłopczyków. Jej mąż po wojnie został w Polsce i tam się ożenił. Do kółka należały też niezamężne trzy Bujnowskie - Polcia, Renia i Stasia, Szafranowicz Jania, dwie Jodkówny - Marysia i Hela i Raczycka Lusia. Były też 4 pary chłopców. Jak nie było chłopców to dziewczynki ubierały się za chłopaków. Było bardzo wesoło, chociaż wtedy nawet światła elektrycznego nie było, zajmowaliśmy się przy lampie naftowej, a latem jeździliśmy na występy wszędzie, gdzie nas zapraszano, do sąsiednich wsi. Przysyłano po nas konie z wozem i jechaliśmy śpiewając. Po występach robiono nam kolację, bo przecież występowaliśmy za darmo. Trwało tak parę lat, a potem dziewczęta wyszły za mąż i tak się to rozpadło.

Miałam troje dzieci - córkę Ryszardę (1948 r.) syna Czesia (1959 r.) i córkę Zuzankę (1962 r.). Gdy Zuzanka miała 6 lat, poszłam do pracy w Wilnie. Był to rok 1968. Mimo że było ciężko, bo i gospodarka była, żyliśmy wtenczas w dostatku. Wszystko można było kupić tanio - i produkty, i ubranie. W roku 1966 wydałam za mąż starszą córkę Ryszardę, w domu zostało dwoje dzieci. Mąż pracował bardzo ciężko. Gdy na wiosnę zaczynano siać, to on był na siewniku, pracował od rana do nocy. Przychodził do domu jak ?murzyn? cały w kurzu - tylko oczy i zęby błyszczały. Musiałam mieć zawsze gorącą wodę, aby się umył, a przy młóceniu znów podobnie pracowali od rana do wieczora. Syn Czesław poszedł do wojska jeszcze ze wsi w roku 1977. Zostaliśmy z córką Zuzanną, bo jeszcze się uczyła i byłoby już tak jak jest.

Aż tu znowu coś nowego. W roku 1968 zaczęto budowę autostrady Wilno - Wiłkomierz. Zniesiono nasz sad, a było tam 20 jabłoni. Zapłacono tylko 624 ruble. W roku 1977 zniesiono i nasze zabudowania, które były bardzo blisko drogi. Władze rejonowe powiedziały, że możemy budować dom w Awiżeniach albo starać się o kooperatywne mieszkanie w Wilnie. Ile ja się nachodziłam po urzędach - to trudno opisać. Nareszcie 15 lutego 1978 r. otrzymałam klucze. Pieniądze za nasz dom przelano na mieszkanie kooperatywne i nam nic nie zostało.

W Wilnie trochę odpoczęliśmy. Mąż miał dobrą pracę, chociaż ciężką, bo był ładowaczem w lodowni i rozwoził mięso po sklepach. Ale jak do domu wróci po godzinach pracy - to się wykąpie, na łóżko się położy i może oglądać telewizję. Woda, gaz, światło kosztowało bardzo tanio, prawie darmo. W mieszkaniu było ciepło. Naprawdę byliśmy szczęśliwi przez te 9 lat, bo w roku 1986 zmarł mąż. Dostał wylewu. Miał nadciśnienie i chore serce od ciężkiej pracy.

Potem syn z żoną Ireną odeszli do bursy. Zostałam z córką Zuzanną i zięciem Janem Jurgielewiczem. Przeżyłam z nimi 10 lat, pomagałam wychowywać wnuczkę Martę, bo chociaż jeszcze pracowałam to jednak czasu miałam najwięcej. W roku 1992 dzieci zaczęły budować domy na ojczystej ziemi i w roku 1993 odeszli na swoje. Zostałam sama. Pracowałam do roku 1998, a teraz już nie pracuję, to jest mi czasami smutno. Wówczas czytam dużo książek, które biorę w bibliotece przy "Saturnie" już ponad 10 lat. Teraz chciałabym spisać piosenki z młodych lat. Zapisałam już 120 piosenek w języku polskim.

Mam znów duży problem. W roku 1992 zaczęła się prywatyzacja ziemi, a rodzice męża Józefa Wasilewski Edward i Stefania mieli majątek - 83,63ha ziemi, kupione jak już pisałam w roku 1928. Zwrócili nam tylko 28ha, a pretendentów na tę ziemię jest dużo, bo przecież Wasilewscy mieli 10 dzieci. Żyją jeszcze 2 córki Melania Gedwidź i Wiktoria Prokopowicz, 15 wnuków i dwie synowe - ja Czesława Wasilewska i Helena Wasilewska. Wszyscy staramy się o ziemię po Wasilewskich. Służba rolna w Awiżenach nie chce zwrócić za nic tej ziemi, chociaż na niej nie ma żadnych zabudowań. Jest tylko dom syna Czesława i córki Zuzanny, mimo że sąd przyznał i ziemia jest nasza. Jest to wielka niesprawiedliwość - przecież my pracowaliśmy całe życie na niej. A ojciec i mama Wasilewscy starali się kupić ziemię, ażeby została ona dzieciom i wnukom naszym. Może władze litewskie nareszcie zrozumieją, że jest to przecież nasza ziemia, taka droga i kochana, gdzieśmy urodzili i pracowali przez całe życie i tylko nam się należy ziemia Wasilewskich Edwarda i Stefanii, a nie komuś cudzemu.

Od redakcji: zachęcamy naszych Czytelników do odnotowania na łamach "NG" historii swojej małej ojczyzny.

Na zdjęciu: autorka publikacji,.

NG 22 (511)