Beata Garnytë

W poszukiwaniu własnego świata

Nikomu nie trzeba zapewne udowadniać, jak ważne jest człowiekowi znaleźć własne miejsce w życiu i ludzi, którzy myślą podobnie. Dla jednych bliski jest skomplikowany świat informatyki, muzyka - oto sens istnienia innych. Plastyk Wiktor Szocik życia swego nie wyobraża bez malarstwa. Odpowiedzi na nurtujące go pytania szuka w feerii barw, kształtów, symboli, a wszystko to odzwierciedla się w jego pracach. "Dziewczyna nurkująca do zielonej wody", "Bez tytułu" - oto tylko niektóre z nich.

- Jaką drogę Pan przeszedł, zanim został plastykiem?

- Urodziłem się niedaleko Wilna, we wsi Lewidany. Zarówno od Suderwi, jak i od Dukszt wieś tę dzieliło 5 km, z czasem powstało więc pytanie, gdzie mam pójść do szkoły, placówki te były bowiem w obu tych miejscowościach. Należeliśmy do parafii duksztańskiej, rodzice więc zdecydowali się zapisać mnie do szkoły w Duksztach. Już się uczyłem, gdy dyrektorem szkoły został mianowany śp. L. Młyński. Był to bardzo aktywny człowiek, doskonały organizator. To właśnie on zaprosił do Dukszt znanego malarza Gruđasa, dał mu pomieszczenie na pracownię, urządził ją, wystarał się o finansowanie. W zamian Gruđas wykładał w naszej szkole plastykę, prowadził też kółko plastyczne, do którego zaprosił wszystkich chętnych. Początkowo zainteresowanych malarstwem było sporo, w końcu jednak Gruđas miał tylko jednego ucznia - mnie. Niestety, z czasem również nasze drogi się rozeszły.

Po ukończeniu szkoły nie od razu zdecydowałem życie swe związać z malarstwem. Urodziłem się na wsi, gdzie uważano, że skoro malujesz, więc jesteś głupi. Normalny młody człowiek jeździ na traktorze, pracuje w kołchozie. Urodziłeś się na ziemi, na ziemi i zostań. Wybrałem więc bardziej praktyczny zawód łącznościowca, ukończyłem Politechnikę na Holenderskiej (obecie Szkoła Techniczna), a nawet przez pewien czas pracowałem w "Telekomasie".

W międzyczasie poznałem znanego awangardystę Anikinasa, jednego z pierwszych na Litwie surrealistów. Był on tuż po ukończeniu studiów i bardzo aktywnie pracował, swym uczniom, w tym również mnie, przekazywał swą wiedzę. Przyznam, że w owym okresie mnie, chłopakowi ze wsi, spora część informacji przez jedne ucho wchodziła, przez drugie wychodziła, a to dlatego, że wówczas dopiero zaczynałem mówić po litewsku, tłumaczenie z jednego języka na inny zajmowało sporo czasu.

Obracając się w środowisku plastyków starałem się poznać jak najwięcej ludzi, chętnie też spotykałem się ze starymi przyjaciółmi, w tym m. in. z Jeidukevičiusem, z którym razem uczyłem się u Gruđasa. Za jego radą wstąpiłem do wieczorowej Szkoły Sztuk Pięknych na Konarskiego, do grupy litewskiej.

Miałem wypełniony cały dzień. Wstawałem o szóstej z rana i jechałem do Politechnikum. Tam od 7.30 do 9.00 malowałem (jeden z nauczycieli powierzył mi klucze od pracowni), później aż do godziny 16.00 miałem zajęcia. Po zajęciach jeszcze przez półtorej godziny rysowałem, po czym na 19.00 jechałem do Szkoły Sztuk Pięknych. Do bursy wracałem późno w nocy.

Miałem szczęście do wykładowców. Obecnie są to dobrze wszystkim znani plastycy - Đaltenis, Antanavičius, Đeris.

Po ukończeniu Politechniki i 3 kursów Szkoły Sztuk Pięknych planowałem wstąpić do Akademii. Wiele osób mówiło mi, że mogę sprostać stawianym tam wymaganiom. Złożyłem dokumenty, komisja rekrutacyjna jednak stwierdziła, że muszę mieć uregulowane wojsko, no więc na następne dwa lata zostałem żołnierzem służby zasadniczej.

Po powrocie z wojska kilkakrotnie próbowałem wstąpić do Akademii, aż wreszcie mi się to udało. W międzyczasie uczęszczałem m. in. do klasy powtórkowej Đaltenisa, rysunku uczyłem się u rzeźbiarza Rajcewicza, który w Akademii wykładał technologię rzeźby.

- A pierwsza wystawa?

- W pierwszej wystawie wziąłem udział będąc jeszcze studentem Akademii. Prace na tę wystawę wybierała specjalna komisja, w dodatku studenci nie mogli tam uczestniczyć. Zaryzykowałem jednak i zaniosłem tam swe prace. Zostały przyjęte - w ten sposób wziąłem udział w republikańskiej Wystawie Malarstwa. Później była Wystawa Młodych Malarzy w Kownie, wystawy w Niemczech.

Która wystawa najbardziej zapadła w pamięć? Zawsze, oczywiście, najlepiej pamięta się tę pierwszą. Wiele emocji wywołują też wystawy zbiorowe. Są to swego rodzaju zawody, w których konkurujemy między sobą. Plastyków jest bardzo dużo. Tylko sekcja malarzy stołecznego Związku Plastyków liczy 130 osób, z tego pracuje i prace swe wystawia jedynie mniejsza połowa. Wielu plastyków znajduje się dziś u progu nędzy. Konkurencja jest tu ogromna, nie brak też zazdrości i różnego rodzaju konfliktów, dlatego wcale się nie dziwię, że wiele osób wyjeżdża do Niemiec, do Ameryki. Tam plastycy mają całkiem inny poziom życia, całkiem inaczej jest opłacana ich praca.

- A jaki jest status plastyka w Wilnie?

- Wydaje mi się, że u nas działa pewnego rodzaju struktura. Plastyków jest dużo i jest to dosyć zamknięta grupa, którą łączą pewne układy. Nie ma na Litwie normalnego biznesu sztuki. Na Zachodzie odbywają się aukcje, targi sztuki, które skupiają wielu pośredników, ludzi, którzy robią na tym pieniądze, ale też pozwalają zarabiać malarzom. U nas natomiast sam plastyk powinien nie tylko malować, lecz i sprzedawać swe dzieła. Sami też musimy siebie reklamować, wydawać katalogi, utrzymywać pracownie - to nie może być naszą podstawową pracą!

A praca wileńskich galerii? W jednych z nich nic się nie dzieje, siedzi się tam i tylko czeka się na klienta. Inne natomiast galerie pracują bardzo aktywnie, jak np. "Vartai" pani Rutkienë, mieszczące się w gmachu Domu Nauczyciela. Na otwarciu wystaw zbiera się elita kulturalna Wilna, organizowane są tam również różnego rodzaju wieczory, imprezy kulturalne, w których udział biorą m. in. przedstawiciele korpusu dyplomatycznego.

Sądzę, że każda galeria w ten właśnie sposób powinna pracować - powinien to być klub, w którym ciągle coś się dzieje. Niech podczas pierwszej wizyty nikt tu nic nie kupi, ale za drugim, trzecim czy czwartym może ktoś na coś się zdecyduje.

- Wspomniał Pan, że plastycy nie tylko malują swe obrazy, lecz również je sprzedają. Jak do Pana trafiają klienci?

- Bardzo różnie. Niedawno przyjechała do mnie właścicielka galerii z Niemiec i kupiła kilka prac, niekiedy ktoś z kolegów kogoś przyprowadzi. Nie brak tu również kuriozów. Raz telefonowali do mnie bardzo poważni klienci i chcieli kupić - co, sami nie wiedzieli. Początkowo pytali o obrazy pionowe, więc je wystawiłem, później znów o poziome, też wystawiłem. Pytali o obrazy ciemne, o obrazy jasne, obrazy w ramach... Zrozumiałem, że o sztuce nie mają oni zielonego pojęcia. Nic, oczywiście, nie kupili. Bywa i tak.

Nie mogę się pochwalić, że dużo obrazów u mnie kupują. Gdybym je sprzedawał np. po 100 Lt, sytuacja i wyglądałaby inaczej. Wśród plastyków panuje jednak niepisana umowa - jeśli bierzesz udział w prestiżowych wystawach, powinieneś też trzymać swą cenę. Właśnie dlatego częściej swe obrazy daruję, niż sprzedaję.

- Jaki kierunek Pan reprezentuje?

- Jest to abstrakcyjny ekspresjonizm. Nie mogę powiedzieć, że to co robię, różni się zbytnio od tego, co robili moi wykładowcy. To, co robię, krótko bym podsumował tak - poszukuję swego świata, swego miejsca w życiu, staram się zrozumieć, kim jestem i skąd przyszli moi przodkowie. W swych obrazach chcę wyrazić jak najwięcej emocji, a wszystko to za pomocą koloru, symboli. Tymi ostatnimi są nie tylko jakieś określone figury, lecz również zestawienia kolorów. Jestem przekonany, że kultura koloru w obrazie odzwierciedla też kulturę narodu, kulturę społeczeństwa.

- Wspominał Pan o wyjazdach do Niemiec, a co z wyjazdami do Polski?

- Niejednokrotnie byłem zapraszany do Polski, ale... Nie raz mogłem jechać tam wraz z zespołami czy Wincukiem, nie mogę jednak wystawiać swoich obrazów, gdy ktoś śpiewa "My Polacy z Wileńszczyzny, nas niemało tutaj jest" i tym samym w takiej płaczącej formie prosi o pieniądze, o wsparcie. Ja nie mogę tak, mam swoje ambicje.

Po wojnie z Wilna wyjechała niemal cała inteligencja, nie zostało tu żadnego malarza, żadnego plastyka. Elita kulturalna u nas dopiero się odradza i to na bazie nowych tradycji... Tymczasem się zdarza, że w Polsce patrzą na nas z góry. "Przyjechaliście z prowincji'' - mówią. Z początku zapraszają, a później patrzą z góry, czegoś tu nie rozumiem.

W dodatku zawsze się trzeba liczyć z tym, że każda galeria, spółka czy organizacja, która coś proponuje, zażąda też coś w zamian - czasem będzie to obraz wykonany na zamówienie, innym znów razem ty sam posłużysz jako pewien materiał do całkiem obcych ci spraw, bo ja wiem, może nawet politycznych. Dlatego też bardzo ostrożnie odnoszę się do spraw polskich i Polaków. Kiedyś pracowałem na tym polu bardzo aktywnie i wiele razy się spaliłem. Dla przykładu byłem jednym z tych, którzy w roku 1992 organizowali pierwszy plener malarski, na który zostali zaproszeni również malarze z Polski. Wsparcie obiecało nam wiele polskich organizacji, gdy jednak przyszło co do czego, wszyscy odmówili. Pomocną dłoń wyciągnął nam jedynie Pan Jankowski. W Zatroczu obozowali wówczas pionierzy. Dali nam tam dwa pokoje i jedzenie po pionierach. Blejtramy jakiś stolarz klepał nam chyba z tydzień, bo nie wiedział, jak ma to zrobić. Tak wyglądał ten pierwszy plener...

Polaków - plastyków jest dużo, wielu jednak z nich chałturzy. Tych, którzy pracują w jakiejś konkretnej dziedzinie, borykają się z codziennymi problemami, konkurują z Litwinami można policzyć na palcach.

Moim marzeniem jest wspólnie z plastykami litewskimi zorganizować wystawę w Polsce. Sądzę, że miałoby to ogromne znaczenie i dla mieszkających na Litwie Polaków i dla Litwinów. Niestety, jak na razie nikt nie poparł tego pomysłu.

Niestety ani polskie gazety, ani galerie nie mają zawodowego historyka sztuki. Ja już 10 lat proszę znaleźć kogoś, kto chciałby poznawać arkana tego zawodu. O sztuce żaden zawodowiec nie pisze, dlatego obecnie tak jest - kto najgłośniej krzyczy, ten i jest uznawany za najlepszego. Wcześniej czy później musi się jednak pojawić osoba, która wszystko postawi na miejsce.

- Jest Pan dyrektorem młodzieżowego klubu "Jaunystë". Czy mógłby Pan szerzej opowiedzieć o tym.

- Jest to jedyny w Wilnie klub specjalizujący się w sztuce. W tym roku uczęszcza tu 70 uczniów. Są oni podzieleni na 4 grupy, oprócz mnie z młodzieżą pracuje Jarosław Rokicki, Gediminas Lietuvininkas i Arűnas Jonikas. Wykładamy tu plastykę, rysunek, kompozycję, słowem wszystko, co wiąże się ze sztuką. Ponadto ja, jako dyrektor klubu organizuję różnego rodzaju akcje. Potrzebne jest to przede wszystkim po to, żeby stworzyć wokół klubu pewien ruch. W naszych instytucjach państwowych nadal siedzą urzędnicy starej daty, którzy chcą "dwiżenija na pakazuchu". Nie chcą oni przyjrzeć się naszej codziennej pracy. U nas cały czas coś się dzieje, dzieje cicho, bez żadnego hałasu.

Kluby młodzieżowe prowadzę już od 1987 roku. Zaczynałam w klubie na Żyrmunach, gdy go zlikwidowano, zacząłem pracować w klubie na Giedraičio. Po kilku miesiącach klub ten został przeniesiony na Zwierzyniec, gdzie mieści się do dziś.

Niejednokrotnie klub ten chciano zamknąć. W roku 1992 nasze pomieszczenie planowano przekazać "Romuvie". Przychodziły do nas komisje z Ministerstwa Oświaty, z samorządu miasta. Musiałem złożyć ostatni podpis i już klub zostałby zamknięty, uparłem się jednak i nie podpisałem. Sankcje nie dały na siebie czekać. Przez cały rok pracowałem bez żadnego wynagrodzenia, w dodatku sam musiałem utrzymywać pomieszczenie, w którym mieści się klub. Na szczęście w galerii przy Niemieckiej sprzedawałem wówczas wiele pejzaży Wilna, tylko dzięki temu potrafiłem utrzymać klub i własną rodzinę.

Po roku klub znów otworzono, samorząd miasta wydzielił środki na jego utrzymanie i przyznał mi etat. Klub pracuje do dziś, od czasu do czasu pojawia się jednak ktoś, kto chce przejąć zajmowane przez nas pomieszczenie. Nie przeszkadza im to, że młodzież nie ma się czym zająć, więc sięga po narkotyki. Mogę zagwarantować, że ci, którzy przychodzą do klubu, w czasie zajęć narkotyków nie zażywają.

Staram się dużo rozmawiać zarówno ze swymi wychowankami, jak i ich rodzicami. Opowiadam o kierunkach sztuki, o perspektywach tego czy innego ucznia, o tym, w jaki sposób kto się przebił w świecie czy też ile kosztują obrazy. Jestem przekonany, że jeżeli ktoś jest zdolny i dobrze ukończy Akademię, bez trudu znajdzie miejsce w życiu.

Przed laty myślałem o stworzeniu szkoły plastycznej dla Polaków z Wilna i Wileńszczyzny. Znam plastyków i wiem, kto z nich może wykładać sztukę i kto może na to otrzymać licencję. Do zrealizowania tego pomysłu potrzebne są jednak trzy rzeczy - pomieszczenie, pieniądze i oczywiście, wolny czas, a tego, niestety nie mam. Być może kiedyś ktoś inny zrealizuje ten pomysł, zawsze chętnie służę pomocą.

- Co stanowi dla Pana największy problem?

- Największy problem - to oczywiście brak własnej pracowni. Przed laty nie zdążyłem na czas złożyć wszystkich potrzebnych ku temu dokumentów, nić się oberwała.

Dziś jestem zmuszony pracować tylko w swym wolnym czasie. Nie mogę wszystkiego rozstawić, odłożyć coś na później. Za każdym razem muszę wszystko dokładnie schować, wywietrzyć pomieszczenie przed przyjściem uczni. Obrazy są u mnie pochowane, bo już nie raz się zdarzyło, że przyszedł urzędnik z ministerstwa i oskarżył mnie o to, że w klubie urządziłem sobie pracownię, z dziećmi zaś w ogóle nie pracuję.

- Kto może przyjść do Pana?

- Do klubu przyjść może każdy, kto chce i to bardzo chce malować. Przyjmujemy, oczywiście, nie wszystkich. Tym, którzy raz chodzą, raz nie chodzą od razu radzimy poszukać innego zajęcia. Stawiamy warunek - albo pracujecie, albo nie, decyzja należy do nich.

- Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia na wystawie, która zostanie otwarta 5 lipca w "Arce".

P.S. Zainteresowanym podajemy adres klubu "Jaunystë": Saltoniszkiu 21, tel. 828517844.

Na zdjęciach: plastyk Wiktor Szocik, Wiktor Szocik wraz ze swymi uczniami

Fot. Waldemar Dowejko

NG 23 (512)