Liliana Narkowicz

Dróżka mego życia

Witold Szamotowicz pracuje jako kierowca ponad 25 lat. Dziś po prostu nie wyobraża siebie w innym zawodzie, chociaż innej specjalności uczył się zaraz po ukończeniu szkoły. Za największą wartość w swoim życiu uważa rodzinę, którą stworzył razem ze swoją żoną Marią. "Dla mnie - zaakcentował, jak i w chwili pierwszego spotkania, pozostanie zawsze moją Marysią ."

Z której części Litwy Pan pochodzi?

Z tej polskiej, z rejonu trockiego. Urodziłem się w Świętnikach, niedaleko Starych Trok - ojczyzny księcia litewskiego Witolda. Być może i imię takie mi dano, imię raczej rzadko spotykane w rodzinach polskich. W Świętnikach chodziłem do szkoły początkowej. Mile wspominam te czasy. Istniał jeszcze wtedy klub we wsi, więc i życie duchowe zapatrzone w kierunku kultury. Należałem np. do teatrzyku, który nawet czołowe miejsca zdobywał w rejonie. A przecież nie prowadziła go ani dyrektor klubu, ani nawet nauczycielka, tylko pracowniczka poczty. Dziś brakuje ludziom entuzjazmu.

Były jakieś tradycje obchodzone w Waszej wsi?

Pamiętam, że jako dziecko wyczekiwałem nie Bożego Narodzenia czy Wielkanocy, lecz uroczystości Trzech Króli. Przez Świętniki chodzili kolędnicy - przebierańcy. Błyszczały korony królewskie, łopotały skrzydełka aniołka, a jednak największe wrażenie robiła postać diabła. Mężczyzna z naszej wsi, który w niego się wcielał, nawet bez rogów i ogona, był odbierany przez dzieci jako "wysłannik piekła". A jeszcze Zielone Świątki. Takie były chyba tylko u nas. Przy każdym domu przed drzwiami wejściowymi z lewa i z prawa stały tego dnia w wiadrach z wodą, świeżo ścięte brzózki. Bydło na wypas prowadzono po kolei. Ten, komu przypadł "dyżur" tego dnia dla każdej krowy splatał wianuszek z brzózki. A kiedy wieczorem zaganiał je do obór gospodarzy, każdy miał obowiązek honorowo wynagrodzić pastuszka lub odpowiednio uczęstować.

Co sprowadziło Pana do Wilna?

Pragnienie zdobycia zawodu. Uczyłem się w Szkole Średniej w Połuknie. Przyjechałem do Wilna z mocnym postanowieniem związania swego losu z Technikum Budowlanym. Na Antokol, gdzie ono się mieściło, tak i nie dotarłem. Spotkałem kolegów, którzy wieźli dokumenty do szkoły zawodowej, więc i ja razem z nimi poszedłem. Uczyłem się naprawy samochodów, więc po skończeniu nauki, z którą problemów nie miałem, zacząłem pracę w serwisie samochodowym. Potem chciałem pójść do Szkoły Milicji Drogowej i nawet zostałem przyjęty, ale widać nie było mi to sądzone.

Niedługo zostałem powołany do wojska, ale jeszcze w Wilnie skierowano mnie na kursy kierowców i wiedziałem z góry, że w Sowiecku (obwód kaliningradzki) będę służył jako kierowca. Po powrocie do stron rodzinnych, zostałem kierowcą ciężarówki, a niedługo podjąłem pracę w Wileńskim Parku Autobusowym. Zazwyczaj jeździłam jako kierowca autobusów rejsowych w rej. wileńskim. Tak, że nie tylko nazw wsi i miejscowości się nauczyłem, ale i ludzi poznałem, i wiedziałem, w którym domu kto mieszka. Teraz prościej: non stop Wilno - Połąga-Szwentoja. Nie nudzi mnie ta praca. Lubię obcowanie z ludźmi i przezorną jazdę.

A swoją przyszłą żonę poznał Pan może w autobusie?

Nie, ale autobus do tego się przyczynił. Proszę sobie wyobrazić, że wujek żony i mój wujek mieszkali w Polsce i byli przyjaciółmi. W czasach sowieckich postanowili odwiedzić krewnych. Do Wilna przyjechali razem, a na dworcu każdy udał się w swoją stronę. Jej wuj pojechał do Wielkiego Sioła w rej. wileńskim ( skąd moja Marysia pochodzi ), a nasz przyjechał do nas. Byłem akurat na urlopie, więc towarzyszyłem wujkowi wszędzie, również w przeddzień wyjazdu, kiedy zechciał pojechać ze mną do Nowego Sioła, by ostatecznie się umówić jak i gdzie się spotkają przed odjazdem do Polski. Tam i poznałem wtedy piękną, spokojną blondynkę... Chyba to sądzenie, gdyż niedługo miałem rejs autobusowy przez Wielkie Sioło , a tu autobus nawalił. Stanąłem na dłużej. Po czasie rozglądam się, a tu niedaleko dom znajomy, gdzie Marysia mieszka. Tak od filiżanki kawy wszystko się i zaczęło...

Rodzina... Na czym się opiera w Waszym wypadku?

Niedługo z żoną będziemy obchodzić dwudziestolecie związku małżeńskiego. Oboje pracujemy. Syn jest uczniem Wyższej Szkoły Rolniczej w Wojdatach. Po ukończeniu zostanie mechanikiem samochodowym. Córka uczy się w Szkole Średniej im. Jana Pawła II.

Nasze sprawy rodzinne, zarówno z żoną, jak i z dziećmi rozwiązujemy spokojnie, w przyjaznej atmosferze. Taki był zwyczaj w moim domu rodzinnym i taki model wniosłem do swojej rodziny. Nawet jak kiedyś coś nie tak, żona umie przywitać uśmiechem. Związek nasz oparty jest przede wszystkim na tolerancji i wzajemnym zrozumieniu. Co by nie mówić, jest postęp w tym życiu. Rodzice nasi żyli dobrze, my lepiej, dzieci jeszcze lepiej. Sens naszego bycia widzę w życiu w imię dzieci i dla dzieci. Ludzie nieraz żałują, że nie ten zawód wybrali, inaczej życie by się ułożyło... być może i ze mną tak mogło być. .Moja dróżka życia, może i mogła pójść w innym kierunku, ale doprowadziła do tego, co mam dziś. Mam ulubioną pracę i mamżonę i dzieci, czyli rodzinę, którą sam stworzyłem i kocham.

NG 25 (514)