Liliana Narkowicz

"Nie ma w Wilnie niekochanego zakątka"

Tuż przy romantycznym mostku św. Jana Nepomucena na krańcu Starówki Olsztyna, w sędziwej kamieniczce mieszka wilnianka z urodzenia i przekonań Zofia Konstantynowicz, która niedawno obchodziła swoje 90-te urodziny.

Drzwi jej mieszkania są otwarte w dzień i w nocy. Nie tylko dlatego, że gościnne, jak to u wilnianki, ale również z tego powodu, że inaczej byłaby odcięta od reszty świata. Od 17 lat jest przykuta do wózka inwalidzkiego. Jej wiernym towarzyszem od lat jest pies Saba. Bynajmniej nie "sobowtór" mądrego psa z "Pustyni i w puszczy" H.Sienkiewicza, ale nazwany tak, zdaniem gospodyni z wileńska, od "sobaki". Pies, wzięty z przytułku dla zwierząt, uratował jej życie, kiedy wózek inwalidzki niechcąco pchnięty odjechał, a gospodyni upadła. A jeszcze pozostała jej jedyna przyjaciółka, również wilnianka zamieszkała w Olsztynie, pani Helena Brzezińska.

Zofia Konstantynowicz z domu Tchorz, jak na swój wiek, ma wyjątkowo jasny umysł, świetną pamięć i... młodą twarz. Pełna humoru powtarza wszystkim, kto ją odwiedzi: "Macie u mnie 300 dni odpustu"; a na pytanie jak się czuje odpowiada niezmiennie: "Gdyby oko widziało, ucho słyszało, noga nie była martwa, serce było zdrowe, ręka nie była sparaliżowana, całkiem dobrze". Starsze pokolenie olsztynian zna ją jako Ciotkę Marcinową, gdyż po przyjeździe do Polski lubiła wystąpić (na wzór Ciotki Albinowej z Wileńszczyzny) na wieczorynkach Wojewódzkiego Domu Kultury. Do dziś dnia jej ulubionymi powiedzonkami pozostają: ?Waruśka, nie narzucajsia na ta jadła, jak z łańcucha zerwawszy sia?.

Przyszła na świat przed dziewięćdziesięciu laty (ochrzczona w kosciele św.św. Piotra i Pawła) na tzw. Górkach (w okolicy dawnego Nazaretu), nieopodal ulic Parkowej i Piaskowej. Sąsiadem ich rodziny był lekarz, dyrektor Kliniki Weterynaryjnej na Zwierzyńcu pan Bakuł. Potem mieszkali kolejno na Mickiewicza, Antokolu i Zwierzyńcu. Pani Zofia pochodzi z rodziny o tradycjach muzycznych. Mama Genowefa Waszkiewicz przed I-szą wojną światową była tancerką w Operze Warszawskiej, gdzie i poznała swego przyszłego małżonka. Ojciec Franciszek Tchorz był wiolonczelistą w tejże operze, później prowadził klasę wiolonczeli w Konserwatorium Muzycznym w Wilnie, zorganizowanym w 1923r. Pobrali się w Warszawie, a potem w związku z włóczęgowską dolą artystów, w tym występami na scenie wileńskiej, przenieśli się do Wilna. Matka, jak mówi pani Zofia "obsypała się dziećmi". Zofia była najmłodsza. Jak mawia o sobie: "chorowita i zdechła". Jednak los sprawił, że ona właśnie najdłużej żyje z całej rodziny.

Mama Zosieńki i jeszcze całej czwórki dzieciaków, choć uzdolniona tancerka, dbając o męża, wychowując dzieci i prowadząc dom, zrezygnowała z kariery scenicznej na rzecz rodziny. Spoglądając na stosy zachowanych zdjęć pięknej dziewczyny w strojach teatralnych mimowolnie wypływa pytanie: "Czy warto było?". Niedługo potem ojciec założył inną rodzinę, a oni klepali biedę. Znaleźli się w strasznej nędzy w okresie pierwszej światowej wojny z Niemcami. Mamusia kilka razy w tygodniu, nie zważając na nic, dzielnie prowadziła swoją gromadę i jeszcze sąsiedzkie dzieci do majątku Siesiki (Zofia pamięta pieszy przemarsz 1916r. przez Szyrwinty), gdzie mieszkali Gintowtowie i Dowgiałowie , którzy dokarmiali wileńskie dzieci, a nawet starszą siostrę pani Zofii wzięli na kilka lat do swego domu i traktowali jak własne dziecko. Zosia, choć "chorowita i zdechła", zawsze była tylko "mamina doczka", więc zostać nawet w majątku, gdzie mieli wszystkiego do syta, nie chciała.

Zanim wybuchła druga wojna światowa Zosia chodziła do Szkoły Powszechnej nr 37 "Świt" na Małej Pohulance, którą zaszczycił swymi odwiedzinami za wspaniałe wyniki w nauce sam ówczesny prezydent Polski Stanisław Wojciechowski. Jednocześnie uczęszczała (kontynuując tradycje rodzinne) do prywatnej szkoły baletowej( na Pohulance, a potem na ul.Zakretowej), prowadzonej przez Rosjankę Lenę Fiodorownę Łaśkiewicz. Potem uczyła się w Liceum Filomatów, mieszczącym się nieopodal kościoła św. Katarzyny. Pamięta wycieczki rodzinne przez stacyjki w Kalwarii, spacery przez Zakret i Karolinki. Tak, Karolinki w owym czasie były ulubionym miejscem ich weekendów. Przez malowniczy pejzaż leśny płynęła rzeczka, przez którą był przerzucony mały mostek, a wzrok ?opierano? na budynku starego młyna. Ten właśnie obraz, z nieistniejącymi już starymi rosochatymi wierzbami, od lat zdobi mieszkanie pani Konstantynowicz, bowiem jeszcze przed pierwszą wojną światową utrwalił ten właśnie widok na płótnie, brat jej przyszłego męża Edward Konstantynowicz.

Pani Zofia od wczesnego dzieciństwa była ze sceną na ty. Nie czuła tremy przed występami, trzymała się naturalnie i lubiła widza. Już od maleństwa grywała wszędzie: tańczyła, śpiewała, improwizowała tam, gdzie było potrzebne dziecko. Znała deski teatru "Lutnia", operetki "Rewia", Teatru na Pohulance. Marzyła o nauce w Szkole Dramatycznej, ale mama (ojciec założył inną rodzinę) nie była w stanie płacić za naukę. Wygrała jednak konkurs w Wilnie na najpopularniejszą aktorkę i dzięki poparciu Aleksandra Zelwerowicza (w latach 1929-1931 kierownika Wileńskich Teatrów Miejskich) została przyjęta na 3,5 miesięczny kurs szkoleniowy i jako eksternistka pojechała na egzamin do Warszawy, i z miejsca została przyjęta do Związku Artystów Polskich, co dawało wówczas prawo angażowania się do występów na najlepszych scenach polskich. Z uśmiechem wspomina, że słynna aktorka Irenka Eichlerówna dostała wówczas mniej głosów. Być może byłby to początek kariery artystycznej Zofii Tchorzówny albo losu związanego na dłużej ze sceną, jednak warunki materialne nie pozwoliły nawet na wpłacenie członkowskich - 65 zł. Cóż dziwnego, skoro za 50 groszy można było kupić 10 jaj.

Męża Konstantynowicza poznała w trakcie prób w studenckim klubie techników. Co do walorów jego głosu (śpiewał w chórze) to w mig stwierdziła, że "śpiewa, jak u ciotki na imieninach". Urodziło im się czworo dzieci. Podczas wojny Zofia była łączniczką u generała Aleksandra Krzyżanowskiego (pseud. "Wilk"), który często zatrzymywał się w ich skromnym domku na Zwierzyńcu, jeżeli nie chciał, by wiedziano o jego obecności w Wilnie. Schwytana przez Niemców siedziała w więzieniach na Łukiszkach i na ul. Ofiarnej.

Do Polski przyjechali z rodziną w 1945r. 17 lutego wyruszył z Wilna III transport z repatriowanymi. Cały ich "dobytek" był umieszczony w ...węzełkach, w którym oprócz ubrań był obrazek z wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej, po dziś dzień wiszący na ścianie jej mieszkania. Nigdy nie wyzbyła się wileńskiego śpiewnego akcentu. A kiedy nieraz słyszała opryskliwe: "wilniuczka", była z tego dumna. Mama warszawianka, a ona wilnianka i taką umrze. Los rzucił ją najpierw do Poznania. Spotkała tam u znajomych, do których przyszła z interesem, Kazimierę Iłłakowiczównę, poetkę i byłą sekretarkę (w okresie wileńskim) Marszałka Piłsudskiego. Kiedy Iłłakowiczówna dowiedziała się, że jest ktoś "z kochanego Wilna", zaraz poprosiła, by coś powiedzieć po wileńsku. "Czego przyczepiwszy sia" - żachnęła pani Zofia, której akurat było nie do rozmowy, ale już tego wystarczyło, by znalazły wspólny język. Po latach rozłąki z Wilnem usłyszała w Jeleniej Górze, że jakaś rodzina zaciąga po wileńsku, serce aż skoczyło z radości. Deptała im po piętach przez całą starówkę, a nawet zachodziła do sklepów. Niedługo zauważyli intruza i zapytali dlaczego chodzi za nimi. W odpowiedzi usłyszeli: "Ja nie za wami, ja za wileńską melodią chodzę".

W 1955 r. śmierć zabrała jej męża. Dotychczas siedziała w jego cieniu w sensie finansowym, wychowywała dzieci i zajmowała się domem. Nadeszły trudne materialnie dla ich rodziny czasy. Żadnego dyplomu nie miała, występy ciotki Marcinowej były dobre na spotkaniach towarzyskich, ale nie dla chleba. Zabrała się więc do pracy. Robiła ręcznie (z kolorowej włóczki) maciupeńkie palemki wileńskie, takie na wstawienie do małego wazoniku na kwiatki. A jeszcze większą pasją były kukiełki z bibułki na choinkę. Rozchodziły się momentalnie. Wprawiały w podziw niejednego aktora i plastyka: ruch, mimika, kształt, proporcje. Laleczki na pozór papierowe ( włosy robiła z nici wyciągniętych z jedwabnego paska), żyły. Przeistaczały się w aniołka, pazia, marynarza, narciarza, gejsze, Szecherezadę... Pomysły przychodziły łatwo i wnet zabierała się do ich realizacji. Np. Japoneczka powstała po tym, jak w Sopocie miała okazję podziwiać śpiew Miki Nakasone z Japonii, która zaskoczyła panią Zofię nie tyle głosem, ile misternym ruchem.

Zofia Konstantynowicz po raz ostatni odwiedziła Wilno w 1975r. "Szalała", jak mówi, chodząc wszędzie jedynie pieszo, jak za czasów bytności tu przed wojną. Nie, nie rozczarowała się miastem swojego dzieciństwa i młodości. To normalne, że z czasem, tak jak zmieniają się ludzie, zmienia się oblicze naszych stron rodzinnych. Tyle jednak tu starych pamiątek: kościoły, dziedzińce, groby, a nawet drzewa.. Ubolewa, że po tylu przebytych chorobach śpiewa "jak rozdeptana ropucha", ale może w sobie śpiewać dla i o Wilnie. Na pytanie, do których miejsc w Wilnie najbardziej tęskni odpowiada: "Ot, wszyscy czepiają się z tym pytaniem, jak mokra d... popiołu. Paniusia moja złotnia, nie ma w Wilnie takiego zakątka, do którego bym nie tęskniła, bo nie ma w Wilnie niekochanego zakątka."

Olsztyn-Wilno.

NG 29 (518)