Beata Zaluza

Z przymrużeniem oka

Któż w Wilnie (a i daleko za granicami miasta) nie słyszał o akcji mera stolicy Artűrasa Zuokasa, w wyniku której na ulice miasta wyjechay setki pomarańczowych rowerów i ... znikły jak kamfora.

A zaczynało się wszystko z ogromnym rozmachem. Pisać i mówić o tej akcji zaczęto na długo przed jej rozpoczęciem. Z radością zaznaczano, że w Wilnie zapanuje prawdziwy bum rowerowy, do którego też zaczęto się szykować zawczasu - w stolicy oznakowano drogi dla rowerzystów, zaprojektowano i zamontowano specjalne stojaki na rowery, ułożono zasady korzystania z samorządowego nieodpłatnego środka transportu. Te ostatnie przewidywały m. in., że z rowerów tych mogą korzystać zarówno mieszkańcy, jak i goście stolicy w wieku powyżej 12 lat. Rowery te użytkownikom miały być dostępne do godziny 10 wieczorem. Wtedy to pracownicy samorządowi mieli sprawdzać stan techniczny rowerów i zamykać je na noc, aż do godziny 5 rano.

Jak się jednak okazało, zasady korzystania z pomarańczowych rowerów były jedynie pobożnymi życzeniami samorządu, gdyż nasze społeczeństwo okazało się nieprzyszykowanym na tego rodzaju eksperymenty. Już w ciągu tygodnia poprzedzającego rozpoczęcie tej akcji niejeden się zakładał, w ciągu jakiego czasu rowery te znikną z ulic miasta. Nawet ci najwięksi optymiści nie wierzyli, że od wybryków młodzieży (a i nie tylko) ocaleją wszystkie "pomarańczowe". Wygrali ci, którzy założyli, że niepowetowane straty nastąpią już po pierwszym dniu. Z 400 rowerów, wyprowadzonych 8 czerwca na ulice miasta, zniknęło 300, 25 zaś zostało doszczętnie zniszczonych. Jeszcze i dziś, po upływie kilku miesięcy tu czy tam możemy spotkać się z ogłoszeniem, że ... za 20 - 50 Lt sprzedaje się rower. 20 Lt kosztuje przy tym ten "oryginalny", pomarańczowy, 50 Lt zapłacimy już za przemalowany.

Nie należy się dziwić, że coraz więcej mieszkańców stolicy wyrażało swe oburzenie i akcję tę porównywało z wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Automatycznie rosło też niezadowolenie z pracy samorządowców. Jak się jednak okazało takie "dziwne" posunięcia naszego samorządu nie były czymś właściwym wyłącznie naszym czasom. Sięgnijmy po fragmenty felietonów, które się ukazywały w "Słowie" wileńskim. Tam autor felietonów, podpisujący się "Skierka" tak oceniał (wyolbrzymiając, oczywiście) pracę Magistratu miejskiego:

"Mnie zaś coś tknęło wrócić z powrotem ku Sądowi i pójść zobaczyć co się dzieje na górze Bouffałowej, co to o niej ludzie rozpowiadają, że ją Magistrat uwziął się zrównać z poziomem morza.

- Ależ to dziura będzie! - oponowałem. Wilno przecie leży na jakich półtorasta, jeżeli nie więcej stóp nad powierzchnią morza.

- Właśnie o to chodzi - tłomaczył mi dobry mój znajomy, chrzestny ojciec synowca jednego z radnych.- Projektuje się (tak się wyraził) założenie w sadzawce powstałej na miejscu b. góry Bouffałowej: magistrackiej hodowli karpiów, leszców i innych ryb rozmaitych. Ma to na celu obniżenie horendalnych cen pobieranych w Wilnie za byle kawałek ryby.

Zauważyłem, że nie jest to bądź co bądź najszybszy sposób zaopatrzenia miasta w tanią rybę. Na to mi odpowiedziano, że jestem zgoła nieczuły na wygodę przyszłych pokoleń i powinienem tego się wstydzić." ("Słowo'' z 8 listopada 1925 r., pisownia - zgodna z oryginałem)

Albo też stosunek mieszkańców stolicy do coraz to nowych podatków miejskich:

"Starałem się zarówno na bruku jak na chodniku stąpać możliwie lekko. O ile zręczność pozwalała, nawet podsadzałem się na lasce, aby ziemię poprostu tylko muskać nogami... Nie przychodziło to z łatwością. Zanim w ten sposób doszłem do Wilji, spociłem się parokrotnie pomimo kilku stopni mrozu". Dlaczego tak robił, odpowiadał nieco dalej:

"Usiłuję, idąc, zużywać bruk oraz płytek chodnikowych - jak najmniej! Magistrat nasz - o czem za mało wie ludzi - w niewyczerpanej trosce swej o miasto nasze uchwalił specjalne opłaty podatkowe "od zużycia bruków" Rozumie pan! Od zużycia bruków! (...) Magistrat pobierać ma od każdego samochodu korzystającego z przepysznych bruków magistrackich tyle to, od wozu roboczego tyle to, od konia... od muła... Niech pan sobie tylko wyobrazi, od muła! Ile tam u nas bruków zużyją... muły! Widział pan muła w Wilnie?(...) Usiłuję, chodząc po mieście zużywać jaknajmniej magistrackich bruków i chodników. Wolno mi przecie mniemać, że niczem ja gorszem nie jestem od konia i muła. Ja też zużywam bruki i chodniki mego rodzimego miasta. Mnie też może Magistrat nie dziś to jutro obciążyć podatkiem za zużywanie choćby świeżego magistrackiego powietrza. Mój panie? Czy ja mogę być pewny, że wróciwszy do domu nie zastanę nakazu płatniczego za zużycie w tej oto przechadzce po mieście tylu to a tylu milimetrów bruku z polnych kamieni i tylu to a tylu milimetrów chodnika" ("Słowo" z 6 grudnia 1925 r., grafia i ortografia - jak wyżej)

Wróćmy jednak do naszego samorządu. Jak się okazało nasi rodzimi urzędnicy nie od razu postanowili czegoś się nauczyć na własnych błędach. Jeszcze kilkakrotnie na ulice miasta wyprowadzano coraz to nowe partie rowerów, jak jednak należało się spodziewać, stolica pod tym względem okazała workiem bez dna. Po pewnym czasie akcji zaprzestano, i zamiast pomarańczowych rowerów samorząd zaczął lansować różowe, ale tym razem już na innych zasadach. Jak na razie nie spotkamy ich na ulicach miasta. 40 różowymi rowerami dysponuje Regionalny Park w Pawilniusie i Werkach, kolejne 60 zostały przekazane Wileńskiemu Centrum Informacji Turystycznej. Miejmy nadzieję, że kontrola nad tymi pojazdami będzie ściślejsza.

Na zdjęciu: osławione pomarańczowe rowery na placu przed Ratuszem w pierwszym dniu akcji.

Fot. Waldemar Dowejko

NG 33 (522)