Józef Nowacki

Historia nieznana
Nie wysłany list do Telewizji Polskiej

Przed kilkoma tygodniami wstąpił do redakcji "NG", mieszkający we Wrocławiu urodzony wilnianin Józef Nowacki, proponując opublikowanie spisanych przez niego wspomnień dramatycznych wydarzeń, które miały miejsce w czasie wojny w Wilnie. Przystaliśmy na propozycję, uznając iż takie publikacje pogłębiają znajomość historii, służą wyjaśnianiu i zamykaniu tematów trudnych, przynosząc ulgę krzywdzicielom i krzywdzonym. Może to być interesujące dla naszych Czytelników również z tego powodu, że uczestnikami tych wydarzeń nie byli bohaterzy czy wybitni działacze, a zwykli ludzie, stanowiący absolutną większość mieszkańców ówczesnego Wilna.

W następnych numerach "NG" ukażą się kolejne opowiadania powyższego autora.

Po obejrzeniu w telewizji programu pt. "Wileńska AK" w dniu 06 09 91 roku, byłem oburzony. Chciałbym podkreślić,że gdyby nie obecność AK, losy ludności polskiej na Wileńszczyźnie, mogły być znacznie bardziej tragiczne.
Przeżyć z czasów okupacji niemiecko - litewsko - rosyjskiej jest tak wiele, że nie sposób w tym jednym liście wszystkiego opisać. Trzeba by mieć dużo czasu, trochę talentu pisarskiego. Ja takiego talentu nie mam. Mam tylko dobrą pamięć. Więc opiszę jak potrafię, tylko jeden z wielu tragicznych dni mojego życia.

W drugiej połowie maja 1944 roku, front wschodni nieuchronnie zbliżał się do Wilna. Władze niemiecko - litewskie już wcześniej przesunęły godzinę policyjną z 22.00 na godz. 20.00. Życie w mieście toczyło się w miarę normalnie, jak to za okupacji. Gorączki zbliżającego się frontu jeszcze się nie odczuwało. Byłem wówczas jeszcze dzieckiem, miałem 12 lat. Uzbierawszy trochę fenigów, postanowiłem pójść do miasta, mając nadzieję, że może w którymś kinie zmienili film, więc zajdę do kina. Poszedłem ul. Nowogródzką w dół, potem Zawalną, za kościołem kalwińskim wszedłem w ul. Żeligowskiego i przed kościołem św. Katarzyny skręciłem w lewo w ul. Wileńską. Pogoda była piękna. Świeciło słońce i było ciepło. Byłem lekko ubrany. Miałem na sobie krótkie spodenki i cienką jasną koszulkę bez rękawów.

Przy kinie "Helios" obejrzałem fotosy i bardzo się ucieszyłem, że grają film, który mi odpowiadał. Postanowiłem, że zajdę i kupię bilet.

W pewnym momencie zobaczyłem jak kilkoro dzieci od strony wejścia rozbiega się promieniście we wszystkie kierunki. Za uciekającymi biegli policjanci litewscy, chwytając uciekających pod ręce. Z początku nie mogłem zrozumieć co się święci. Tymczasem instynkt samozachowawczy podpowiada mi uciekaj! Uciekaj! Zrobiłem w tył zwrot i biegnę do najbliższych drzwi, prosząc Boga, żeby tylko nie były zamknięte. Wpadam do obszernego pomieszczenia. Błyskawicznie rozglądam się, gdzie by się ukryć. Między ścianą a dekoracjami była pewna luka, więc wciskam się głową w tę lukę. Niestety, luka okazała się niezbyt głęboka i nogi zostały na zewnątrz. Podkurczyłem je jak mogłem i czekam co będzie. Po chwili, czuję jak ktoś chwyta mnie za nogi i szarpiąc brutalnie wyciąga z tego niefortunnego schowka. Zdążyłem tylko pomyśleć - no Zióńka, to już wpadłeś. Okazało się, że nie tylko ja w tym pomieszczeniu się ukryłem. Policjanci trzymali połapanych jeszcze kilkoro innych dzieciaków. Wprowadzono nas do przedsionka kina, tam gdzie wisiały fotosy. Tu było nas połapanych już około 20-tu, samych chłopców. Okazało się, że jeden ze złapanych to rodzynek, Litwin. Podszedł on do policjantów, porozmawiali coś po litewsku i zaraz na naszych oczach go wypuścili.

Spod kina prowadzą nas ulicą Mickiewicza w kierunku Katedry. Litwini obstawili nas dookoła i grożą, że jeżeli będziemy uciekać to będą strzelać. Cały czas ręce trzymają na otwartych "kaburach" pistoletów. Jeden z policjantów trzyma pistolet w ręce. Gdy doprowadzili nas do ul. Tatarskiej, zboczyliśmy trochę w prawo do komisariatu.

Chciałem uciekać. Ojciec mój pracował niedaleko stąd, na ul. Mostowej w przedsiębiorstwie "Arteli Aułas" jako szewc. Ale, gdy drgnąłem ciałem, by dać susa w lewo, jeden z prowadzących wyczuł mój zamiar. Chwycił mnie za rękę i przytrzymał. Gdy wprowadzono nas do komisariatu miałem bardzo złe przeczucia. Pomyślałem tylko sobie, już teraz trudno, co będzie innym dzieciom to i mnie.

I tak wprowadzono nas do środka komisariatu, gdzie zaczęła się nasza gehenna.

Policjanci znów otoczyli nas ze wszystkich stron. Krzykiem i szturchańcami chcieli nas zastraszyć i upodlić. Najpierw kazali nam wyłożyć wszystko co mieliśmy przy sobie. Potem kazali wywrócić na zewnątrz kieszenie. Obmacywali nas od stóp do głów. I nagle u jednego z chłopaków, który był najstarszy z nas, może miał jakieś 15 lat, znaleźli kilka paczek nabitek (Papierosy własnego wyrobu).

Zaczęli dobierać się do niego dokładniej. Po znalezieniu następnych paczek papierosów pytają - Co masz więcej? Nic nie mam - mówi chłopak. Obmacują go znowu i znowu znajdują kilka paczek. I tak historia się powtarza kilka razy. Po każdym następnym przeszukiwaniu wyciągają następne paczki ukryte w skarpetach i w podszewce marynarki. Oczywiście wszystkie papierosy rekwirują. Pozostałym chłopakom każą zabrać z powrotem do kieszeni, wyłożone przedtem różne drobne przedmioty. Po skończeniu rewizji, prowadzą nas przez długi kręty korytarz do dużej celi i drzwi za nami się zatrzaskują. Przez jakieś 2 godziny siedzimy tak w celi i nic się nie dzieje. Dla dodania sobie odwagi opowiadamy bajki i różne kawały. W głębi duszy, każdy z nas ma obawę, co z nami będzie? Nagle słyszymy na korytarzu wrzaski i wołania o ratunek. Bardzo dokładnie słychać uderzenia nahajek o ciała ludzkie. Krzyki były przerażające.

Aż nagle zasuwy w drzwiach naszej celi zaczynają zgrzytać. Drzwi z trzaskiem się otwierają i do celi wpada zgraja policjantów. Wyciągają z naszej grupy po kilkoro dzieci i ciągną przez korytarz do specjalnej celi przystosowanej do bicia. Płacz i krzyki dzieci mieszają się z krzykami i przekleństwami policjantów, którzy różnymi najbrzydszymi słowami wyzywają bitych. Oprawcy wyciągają coraz to nowe dzieci i biją, biją.

Masakra trwała już około pół godziny, z małymi przerwami i nie było widać jej końca. Ja byłem wtedy jeszcze dzieckiem i bardzo wierzyłem w Boga. Zacząłem się modlić. Odmówiłem Ojcze Nasz i Zdrowaś Maryjo. Potem zacząłem powtarzać: O Matko Boska Ostrobramska zlituj się nad nami! O Matko Boska Ostrobramska zlituj się nad nami! Jeszcze nigdy w życiu tak żarliwie się nie modliłem. Policjanci wyciągali nas z grupy wyrywkowo, dlatego część dzieci była bita wielokrotnie. Ten najstarszy z nas chłopak był bity najwięcej i najokrutniej. Wydawało mi się, że go zatłuką na śmierć.

Wreszcie stało się, oprawcy dopadli i mnie. Dwóch policjantów chwyciło mnie za ręce i ciągną przez celę. Zacząłem strasznie płakać i krzyczeć. Ze strachu mało mi serce nie wyskoczyło z piersi. Żeby nie ułatwiać im tej sadystycznej roboty, zacząłem się upierać. Straciłem równowagę i przewróciłem się. Chwycili mnie mocniej i ciągną po podłodze, podciągnęli do drzwi celi i tu stał się dla mnie prawdziwy cud, oprawcy się zatrzymują i zaczynają między sobą dyskutować. Jeden wyciągnął rękę i palcem pokazuje na innego chłopaka. Zostawili mnie przy drzwiach, wrócili do grupy przerażonych dzieci i wyciągnęli do bicia inne dziecko.

Ja skorzystałem z tego i skoczyłem z powrotem do dzieci, starając się wcisnąć do środka grupy. Tak jak pasące się owce, gdy zostają zaatakowane przez wilki, srają się nie zostać na zewnątrz stada, tak i każdy z nas chciał ratować się, wciskając się do środka grupy.

Skupiliśmy się w jednym rogu celi i przykucnięci czekaliśmy, aż znów przyjdą po nas, ale nastąpiła chwila spokoju. Policjanci wyszli, zamykając za sobą drzwi. Chyba odpoczywali.

W sąsiednich celach słychać były ciche jęki pobitych ludzi. Przez chwilę siedzimy tak cichutko, by nie prowokować naszych prześladowców. Ale w celi światło nie gaśnie. Patrzę jednym okiem na drzwi i widzę w judaszu oko jednego z policjantów. Wyraźnie widać, że nas obserwują. I potem słyszę szept jednego z chłopaków: "Niech ja tylko spotkam tego skurwysyna w cichym zaułku, to mu z dupy nogi powyrywam".

Czy może Litwini mieli gdzieś w ścianach urządzenie podsłuchowe, czy może zauważyli poruszające się usta tego chłopaka, który to powiedział? W każdym razie drzwi znów z trzaskiem się otworzyły i oprawcy znów rzucili się na nas. Wyciągali nas z grupy i bili, bili. Wydawało się, że żywi stąd nie wyjdziemy. Nie mieliśmy już sił, żeby płakać i krzyczeć. Dziwiłem się dlaczego ja jeszcze nie byłem bity. Może Matka Boska Ostrobramska wysłuchała mojej błagalnej modlitwy i wzięła mnie pod swoją opiekę?

Obecnie myślę, że i inne dzieci też na pewno się modliły, a jednak były masakrowane. Chyba to tylko taki zbieg okoliczności.

Siedzimy tak przykucnięci w jednym rogu celi, pobici i poniżeni. Zaczęła już dobiegać chyba gdzieś godzina 19.00, nadal trapi nas myśl co z nami będzie. Na korytarzu zaczął się jakiś ruch i drzwi otwierają się znów. Serca zaczęły nam silnie kołatać. Każą nam wychodzić na korytarz. Bardzo się boimy. Na korytarzu ustawiają nas gęsiego. Już mieliśmy jakiś promyk nadziei, że może nas wypuszczą. Ależ skąd, otworzyli drzwi celi do bicia i teraz już mieli wszystkich nas przepuścić przez to miejsce kaźni.

Gdy zorientowaliśmy się, że znowu będą nas bić, zaczęliśmy strasznie płakać i krzyczeć.

W ogonku do bicia stałem 4 lub 5-ty. Teraz już dokładnie widziałem jak to się odbywało. Na środku celi stała szeroka ława. Na ścianie wisiał wieszak około 1,2 m długości. Na wieszaku wisiało około 5 ciężkich pasów wojskowych i chyba 3 grube nahajki plecione ze skóry. Pierwszego chłopaka chwyciło dwóch drabów i położyło brzuchem na ławę, przytrzymując go za ręce i nogi. Kilku z nich zdjęło z wieszaka nahajki i pasy. I tu zdarzył się według mnie już drugi cud w tym dniu. Drzwi do korytarza zostają nerwowo otwarte i wpada oficer litewski, pokazując nam i otaczającym nas policjantom, żeby bezwzględnie się uspokoić. Ale dzieci ciężko było uspokoić, gdyż ze strachu aż wyły. Oficer wyszedł z powrotem. Litwini nadal uciszali nas i grozili, że jeżeli nie będziemy cicho to zbiją nas jeszcze mocniej.

Po jakimś czasie, oficer wchodzi po raz drugi i zwracając się do nas pyta: Nowacki jest taki? - Przestraszyłem się bardzo, ale cóż było robić, mówię: ja jestem Nowacki. - No to chodź - mówi.

Idę za nim, a duszę mam w piętach. Gdy wprowadził mnie do głównego pomieszczenia komisariatu, byłem mile zaskoczony. Zobaczyłem stojącego przy biurku mojego tatusia. Ojciec spojrzał na mnie i widząc, że jestem zapłakany i przestraszony, zaczął Litwinowi robić wymówki. "Jak możecie trzymać dzieci w zamknięciu przez cały dzień bez jedzenia i picia". Na to oficer odpowiedział: "Bo oni handlują nabitkami". Wtedy pierwszy raz usłyszałem, że mają przeciw nam jakieś zarzuty. Zarzuty te były oczywiście absurdalnie. Jak robili u nas rewizję, to tylko u jednego chłopca znaleźli nabitki i jego mogli jakoś ukarać. Wszystkie pozostałe dzieci były całkowicie niewinne. Dlaczego więc znęcali się nad wszystkimi.

Tatuś nie daje za wygraną, nadal kłóci się z Litwinem. Wdał się z nim w dłuższą sprzeczkę. Widać było, że ten chciałby, żeby tatuś zabrał mnie i jak najszybciej wyszedł. Ale tatuś jakby coś przeczuwał, nadal gada i dyskutuje, a czas leci.

Ponieważ do godziny policyjnej zostało nie więcej niż 30 minut, zniecierpliwieni policjanci wypuszczają wszystkie dzieci bez ostatecznego bicia. Widocznie nie chcieli bić dzieci przy ojcu, gdyż słyszał ich płacz i krzyki. I tak dzięki tatusiowi, wszystkie dzieci uniknęły dalszego znęcania się.

W Wilnie mieszkaliśmy przy ul. Nowogródzkiej pod numerem 18, naprzeciw synagogi. Gdy wróciliśmy do domu, była już godzina policyjna. Spytałem ojca, skąd wiedział, gdzie mnie szukać. Dlaczego szukał właśnie w komisariacie. Tatuś odpowiedział mi, że ludzie mówili iż widzieli, jak Litwini prowadzili połapane dzieci, a szukał mnie także w innych komisariatach, aż trafił na ul. Tatarską.

Zastanawiając się nad słowami mego ojca wnioskuję, że ta gehenna polskich dzieci mogła się odbywać nie tylko w komisariacie przy ul. Tatarskiej. Biorąc pod uwagę czas tej litewskiej akcji (druga połowa maja) można przypuszczać, że była to odwetowa akcja za poniżenie, jakiego doznali w bitwie z AK pod Murowaną Oszmianką, w nocy z 13 na 14 maja 1944 roku.

Obiektywnie oceniając te wypadki, to nie znaczy, że wszyscy Litwini byli tacy. Z jednym Litwinem nawet kolegowaliśmy. Mogę też podać przykład kierownika Szkoły Powszechnej nr 35 przy ul. Kijowskiej pana Miedziunasa, który był naszym wychowawcą. Był to bardzo dobry człowiek i wszyscy bardzo go lubiliśmy. Ale takich Litwinów w ówczesnym Wilnie nie było wielu.

Opisałem tę historię nie po to, by siać nienawiść między naszymi narodami. Sam mam 15% krwi litewskiej. Pragnę tylko dać świadectwo prawdzie wtedy, gdy historia jest fałszowana. Litwini ukrywają prawdę, gdyż wstydzą się swojej przeszłości, a Polacy, by nie siać niechęci. A prawda jest jedna - to tragiczna rzeczywistość. Celem moim było, by ta tragiczna rzeczywistość nie poszła w zapomnienie w otchłani mijającego czasu.

Rany zadane nam są za głębokie, by doznane krzywdy można było naszym oprawcom zapomnieć.

Może następne pokolenia, wolne od obciążeń historycznych, kiedyś znów połączą w braterskim uścisku nasze zwaśnione narody. Oby tak się stało!

Wrocław dn. 26 II 1997

Na zdjęciach: Autor publikacji, Pozostały do dziś fragment kina "Helios" przy ul. Wileńskiej, W tym gmachu przy ul. Tatarskiej znajdował się komisariat policji (stan obecny)

NG 34 (523)