Józef Nowacki

Historia nieznana
"Tam ludzie ciągną rowery, a wy śpicie!"

W okresie 3-letniej okupacji niemiecko-litewskiej, spotykaliśmy nieraz Niemców jeżdżących na takich czarnych rowerach. Były to niemieckie rowery, które produkowano seryjnie dla wojska. Wyglądały one na takie solidnie wykonane, z bagażnikami, pedały miały grube z wmontowanymi żółtymi światłami odblaskowymi. Najbardziej podobały nam się właśnie te światełka odblaskowe.

Raz nawet spotkałem całą kompanię niemieckich strzelców wyborowych, jadących na tych rowerach ulicą Zawalną. Jechali z dużą szybkością, ubrani w ciemno-żółte mundury, w furażerkach, na plecach mieli poprzewieszane karabiny z takimi długimi lufami i celownikami optycznymi. Kompania ta rozciągnęła się na dość dużej przestrzeni i wydawało się, że jest ich bardzo dużo. Stałem tak i myślałem - ilu ich może być, 80-ciu, 100, a pod nimi tyle rowerów. Żeby choć jeden taki rower dla mnie. Ale były to tylko takie dziecinne marzenia. Co prawda mieliśmy swój rower, ale był on bardzo stary. Opony i dętki były w samych łatach, tak że więcej on stał, niż można było na nim jeździć. Rower ten otrzymał mój brat od swego majstra, u którego uczył się zawodu cholewkarza. Była to nagroda za szybkie postępy w nauce i rzetelną pracę. Ponieważ części zamiennych do rowerów w czasie wojny nie było, więc stał on w kącie, ot tak, prawie bezużyteczny, dlatego marzyliśmy o nowym, lepszym rowerze.

Tymczasem okupacja dobiegała kresu. Front wschodni nieubłaganie zbliżał się do Wilna. Okres rabowania magazynów przez ludzi był w pełni. Pewnego ranka zbudziliśmy się z bratem i tak leżymy sobie w łóżku. Nagle do pokoju wpada mama i już od progu woła: "Tam ludzie ciągną rowery, a wy śpicie!" Nie trzeba było nam tego powtarzać. Zrozumieliśmy od razu o co chodzi. Zerwaliśmy się na równe nogi i biegniemy do wyjścia. Jeszcze zdążyliśmy mamę spytać, skąd ludzie ciągną te rowery? "A tam naprzeciw ogrodu "Welera" - mówi mama - u kolejarzy". Właśnie tam, naprzeciwko ogrodu "Welera" był inny ogród, dość rozległy. W środku tego ogrodu stał taki mały jakby pałacyk, w którym, w czasie okupacji, mieszkali niemieccy kolejarze. Wchodziło się do tego pałacyku od ul. Słowackiego. W tym samym ogrodzie, ale od strony ul. Nowogródzkiej stała 1 - piętrowa willa, wybudowana jeszcze przed wojną przez Polaków. W tej willi mieszkali gestapowcy. Cały ogród był ogrodzony płotem z desek, bez żadnych szpar. Deski ściśle przylegały do siebie.

Niemcy ewakuowali się z obu tych budynków, ale jeszcze nie całkiem. Samochodami wywieźli większą część dobytku i na dworcu kolejowym przeładowywali to do wagonów. Ludność naszej dzielnicy rzuciła się do rabowania tych poniemieckich domów, gdyż była pewna, że Niemcy już nie wrócą.

Ja z bratem biegniemy do tej willi od strony ulicy Nowogródzkiej. Wpadamy do środka i zaczynamy szperać. Nic takiego wartościowego nie znaleźliśmy, więc biegniemy środkiem ogrodu do tego pałacyku. Może tu będą rowery. Po drodze widzimy, jak ludzie taszczą jakieś fotele, krzesła. Część kobiet rzuciła się na warzywa, szczypior.

Wchodzimy do tego pałacyku, a tu ludzie z piwnicy wynoszą duże kawałki poćwiartowanych świniaków. Ponieważ na parterze nic już prawie nie było, wpadamy do piwnicy. Rowerów ani widu ani słychu. Tylko na podłodze widać dużo krwi i trochę jakichś flaków po świniakach. Widocznie tu ludzie zabijali pozostawione przez Niemców prosiaki. Patrząc na te nieczystości, zrobiło nam się jakość markotnie i niezbyt przyjemnie. Wyszliśmy z piwnicy zrezygnowani i ponurzy, że nic tym razem nie udało nam się zdobyć. Wychodząc już z ogródka, zaglądnęliśmy jeszcze do tej willi, by trochę poszperać. Znalazłem jeszcze taką figurkę z brązu, rycerza na koniu o wymiarach gdzieś 30 na 30 cm. Zabrałem z komody kupę tygodników wojennych "Di Woche" i "Adler" oraz na korytarzu z kupy książek wybrałem jedną polską książkę pod tytułem "Wiadomości z dziejów Polski". Z tak niewielkim łupem wróciliśmy do domu.

Zostawiliśmy nabytek w domu i wyszliśmy na ulicę. Tu spotkaliśmy naszego kolegę Kazika Klimaszewskiego, który zachęcał nas, żeby jeszcze iść tam na ogórki. Może jeszcze coś się znajdzie. Mój brat Maniuk zrezygnował i nie poszedł. Ja zaś pomyślałem, co będę tu stał i tak nie mam co robić. Pójdę razem z Kazą może coś jeszcze znajdziemy. Nieprawdą jest, że człowiek może przewidzieć nieszczęście. I tak było z nami. W willi od strony ulicy Nowogródzkiej, 1 piętro było już całkiem przeszukane. Zeszliśmy na wysoki parter i w pokoju od ulicy przewracamy pozostałe resztki różnych rupieci.

I nagle słyszymy silny pisk hamulców zatrzymujących się samochodów. Kazik podbiegł do okna i krzyczy Niemcy! Niemcy! Spojrzałem błyskawicznie kątem oka w okno i widzę żołnierzy niemieckich wyskakujących w wielkim pośpiechu z pojazdów. Wszyscy byli w hełmach i z pistoletami maszynowymi na piersiach.

Drzwiami uciekać już nie mogliśmy, bo wyjście z budynku było od strony wyskakujących z samochodów Niemców. Kazio pędzi do okna od strony ogrodu, dość sprawnie otwiera je i bez chwili namysłu wyskakuje. Ja z początku nie brałem tego poważnie, ale widząc taki pośpiech Kazy i jego zdecydowanie, uzmysłowiłem sobie niebezpieczeństwo. Wskakuje na okno i po chwili wahania (okno było na wysokości około 2 metrów) skaczę za Kazikiem.

Ale okno, z którego żeśmy zeskoczyli, nie wychodziło bezpośrednio do ogrodu tylko na podwórko tego domu. Zaś podwórko było odgrodzone od ogrodu jeszcze płotem z desek szczelnie do siebie przylegających. Skoczyłem do góry, chwyciłem się rękami za górną krawędź płotu z nadludzkim wysiłkiem przerzuciłem prawą nogę na drugą stronę płotu. Uzmysłowiłem sobie, że jestem teraz na płocie, dobrze widoczny dla Niemców. Ale nadal budynek odgradzał mnie od ich oczu. Błyskawicznie zeskoczyłem z płotu do ogródka. Położyłem się plackiem na ziemi i patrzę, którędy uciekać.

Gdy podniosłem głowę, zobaczyłem biegnącego przez ogród Kazika. Był już dość daleko. A Niemcy walą pojedynczymi strzałami i seriami z pistoletów maszynowych. Gdy spojrzałem za siebie mimochodem, z płotu leciały już strzępy desek przebijanych pociskami. Silny wybuch nastąpił w pokoju, gdzie byliśmy jeszcze przed chwilą. Z okien wyleciały z brzękiem szyby. To Niemcy rzucali do pomieszczeń granaty. Zacząłem pełznąć na kolanach między jakimiś grzędami i krzakami agrestu. Nie czuję bólu kaleczonych kolan i rąk. I nagle patrzę, a tu przede mną wykopany głęboki rów, taki jak się kopie okopy. Był to schron przeciwlotniczy, który wykopali Niemcy, by się chronić w czasie nalotów rosyjskich. Bardzo się ucieszyłem i pomyślałem, no teraz pobiegnę tym okopem to już mnie nie trafią. Wskoczyłem do okopu i biegnę. Okop był dość głęboki, około 2 m i kopany był zygzakami. Mijam jeden narożnik okopu, drugi i nagle wpadam wprost na potężnego wilczura, zostawionego w okopie i chyba zapomnianego przez Niemców. Pies strasznie ujadał i rzucał się na mnie ze wściekłością. Na szczęście pies był uwiązany na drucie przeciągniętym nad okopem i nie mógł mnie dosięgnąć. Drapię się po piaszczystej ścianie i cały czas zsuwam się z powrotem do okopu. Powtarzam to już kilka razy i bez skutku. Ściana jest za stroma. Czas ucieka, a tu droga jest każda sekunda. Każda sekunda za cenę życia. Wreszcie postanowiłem wrócić na miejsce, skąd wszedłem do okopu. Z bardzo ciężkim sercem biegnę na początek okopu. Straciłem tyle czasu. Teraz to już na pewno Niemcy mnie dopadną. Schodkami wybiegam z okopu i czołgam się równolegle do okopu i do płotu od ul. Nowogródzkiej. Cały czas słychać bliską strzelaninę i jakieś krzyki nawołujących się Niemców. Ponieważ wczołgałem się w wyższe zarośla, wstałem na nogi i pochylony zacząłem biec. Gdy dobiegłem do narożnika ogrodu, wstąpiła we mnie nadzieja, że może mi się uda. W narożniku ogrodu od strony ul. Nowogródzkiej (naprzeciw wejścia na podwórze uniwersytetu, była drewniana brama, pod którą był od dawna zrobiony podkop. Tym podkopem właziliśmy kiedyś do tego ogrodu na jabłka. Po dopadnięciu tej bramy, od razu rzuciłem się na ziemię, by przeleźć na drugą stronę ogrodzenia. Najpierw wysadziłem głowę na ulicę i gdy upewniłem się, że Niemców w pobliżu nie ma, przecisnąłem się przez przekop i stanąłem na nogi już na ul. Nowogródzkiej. Tutaj otrzepując się z kurzu doszedłem do skrzyżowania z ul. Piłsudskiego, gdzie obecnie stała spora grupa ludzi, przypatrująca się z bezpiecznej odległości tym zdarzeniom, tutaj też, koło apteki spotkałem Kazika, który na mnie czekał. Postanowiliśmy z nim wrócić do domu, bo tam rodzice nie wiedzą co z nami się stało. Ale dla bezpieczeństwa nie poszliśmy ul. Nowogródzką tylko przez Piłsudskiego (obecnie Algirdo), koło cerkwi i Wielką Pohulanką (obecnie Basanavičiaus) w dół.

Gdy przechodziliśmy przez zaułek Wingry (obecnie Vingriř), spotkaliśmy mego tatusia, idącego od ogrodu ?Welera? z dużym pękiem szczypioru. Gdy zobaczył mnie, dał mi ten pęk szczypioru, żebym zaniósł go do domu i oddał mamie. Ja ojcu nic nie wspomniałem o niedawnych przeżyciach, żeby nie skrzyczał po co ja tam poszedłem. Tatuś nic nie wiedział, że tam Niemcy połapali tyle ludzi. Ostatniej nocy ojca naszego nie było w domu, gdyż spał u swojego kumpla a zarazem szwagra tj. u Karola Kazakiewicza, mieszkającego na Wielkiej Pohulance. Tam cała ferajna pijaków, nakombinowawszy wódki, całą noc urządzała libację, nie zważając na ciężki nocny nalot.

Idziemy ul. Nowogródzką od dołu i minąwszy kino "Muza", widzimy w rejonie naszego domu i koło synagogi, grupki ludzi. Dla dodania sobie animuszu śpiewamy z Kaziem wesołą piosenkę z repertuaru wileńskiej "Ali Baby". "Teściowa ma przeszło 60 lat. To jest przeważnie bardzo stary grat. To nie jest żadna plaga. Prawdziwa Baba Jaga. Zaczarowała cały świat". Z grupki ludzi oderwała się moja siostra Renia i woła. Jest ! Idzie Ziónia! Dobiegła do nas i zaczęła mnie uściskać i przytulać. Z radości aż jej łzy poleciały z oczu. Byłem mile zaskoczony, że Renia aż tak przejęła się moim losem. Zaraz dobiegł do nas mój brat Maniuk i zaczęliśmy opowiadać jak udało nam się wyrwać z tego kotła. W grupkach ludzie lamentują; co teraz będzie, co oni z nimi zrobią. Tam jest czyjaś żona, kobiety mówią o swoich mężach i dzieciach. Dzieci zatroskane o losy swoich mam. Z ulicy widzimy tylko Niemców otaczających ogrody. Na pagórku stoi Niemiec w hełmie, zielonej koszuli z podwiniętymi rękawami! Na piersi zawieszony pistolet maszynowy. Było bardzo ciepło, więc wojsko niemieckie było lekko ubrane. Niemcy otaczający ogród, spoglądają na grupki ludzi, zbierające się po drugiej stronie ulicy, a ludzie spoglądają ponuro na Niemców. Zaczęliśmy z Renią i Maniukiem powoli przesuwać się w stronę uniwersytetu. Po przejściu skrzyżowania ul. Nowogródzkiej z ul. Słowackiego (obecnie Mindaugo), stanęliśmy na chodniku obok trójkątnego trawnika. Stoimy tak i patrzymy w stronę ogródków. Z tego miejsca nic nie widać, gdyż willa i płot zasłania. Patrzymy, a tu od strony ogrodu pochylony skrada się Heniek, młodszy brat naszego kolegi Janka Błaszczyka. Byliśmy bardzo zdziwieni, jak Heniek mógł się ukryć w ogrodzie, że Niemcy go nie znaleźli. Od początku obławy minęło już jakieś 1,5 godziny, a jemu udało się w tym ogrodzie schować. Chyba był to jakiś cholernie korzystny zbieg okoliczności.

Wpadliśmy na pomysł, żeby wejść gdzieś wysoko na budynek. Może stamtąd zobaczymy, co się w ogródkach dzieje. Weszliśmy we trójkę tj. ja, Henia i Maniuk na klatkę schodową narożnikowego domu, który od strony ul. Nowogródzkiej miał nr 20 i stąd mogliśmy dokładnie widzieć ogródki. Co żeśmy zobaczyli?

W środku ogrodu, Niemcy zgromadzili połapanych ludzi. Było ich około 50 osób. Ludzie stali w dwuszeregu, tak kobiety jak i mężczyźni. Przed szeregiem leżało kilka ciał ludzkich. Mogli to być zabici lub ranni. W każdym razie ciała te się nie ruszały. Zaraz podjechało kilka samochodów ciężarowych z plandekami i Niemcy zaczęli ładować ludzi do samochodów. Po odjeździe samochodów ciężarowych, zaczęli też znikać Niemcy, otaczający ogrody. Całe to zdarzenie trwało około 2 godzin. Dokąd Niemcy wywieźli tych ludzi nie wiadomo. Jedni mówili, że powieźli ich do Ponar na zagładę. Inni, że zawieźli ich na dworzec kolejowy, gdzie pomagali Niemcom ładować wagony, a na wieczór zostali wypuszczeni. Ja osobiście myślę, że ta druga wersja jest bardziej prawdopodobna.

Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że gdy ludzie rzucili się rabować, w pomieszczeniach przebywała jeszcze jakaś Niemka. I to właśnie ona powiadomiła Niemców, że ludzie rozkradają ich dobytek. Stąd wynikło to brutalne zachowanie się Niemców.

Pragnę tu jeszcze krótko opisać historię babci Klimaszewskich.

Otóż w czasie tych wydarzeń, ich babcia także była na ogródkach. Niemcy podstrzelili ją w biodro. Kuśtykając i kulejąc, udało jej się z tego okrążenia wydostać. Przez następnych kilka dni leżała w łóżku w piwnicy domu nr 20, tam gdzie Klimaszewscy mieszkali. Ranna babcia leżała w łóżku, gdyż nie mogła chodzić. Pewnego dnia z rana, cała rodzina Klimaszewskich przebywała na wewnętrznym podwórku domu, a babcia leżała samotnie w mieszkaniu. Potężny pocisk artyleryjski uderzył w okno ich piwnicy od strony ulicy. Babcia została zabita w łóżku. Ponieważ w mieście trwały ciężkie walki, o pogrzebie nie było mowy. Pan Klimaszewski zorganizował zwykłą skrzynkę drewnianą, w której złożono ciało babci i zakopano w ogrodzie naprzeciwko naszego domu

Gdzieś w drugiej połowie lipca, gdy walki w mieście ustały, skrzynkę odkopano. Przez cały okres walk o Wilno, panowały silne upały. Ciało babci było w stanie rozkładu. W takim stanie skrzynkę załadowano na ręczny wózek i zawieziono na cmentarz na Rossie. Tu babcia została pogrzebana. Takie to były losy wilnian. Przeżyli ci, co mieli szczęście. A ilu ludzi zginęło, któż to wie? Nie było możliwości, żeby ich policzyć.

Na zdjęciach: Pałacyk przy ul. Nowogródzkiej (obecnie Naugarduko 11), w którym mieszkali gestapowscy, Dom, w którym mieszkali kolejarze niemieccy, obecnie ambasada BR przy ul. Mindaugo (byłej Słowackiego).

NG 35 (524)