Józef Nowacki

Historia nieznana
Pomagaliśmy w nieszczęściu*

Moja rodzina i całe nasze otoczenie, zawsze z Żydami żyło dobrze. Nie było żadnych zatargów czy nieporozumień. Z dwoma kolegowaliśmy. Był to Motcha i Abramka z sąsiedniego domu. Byli oni naszymi dobrymi kolegami.

Gdy w 1941 roku przyszli Niemcy, pomagaliśmy Żydom jak mogliśmy w ich nieszczęściu.

Na początku okupacji niemiecko - litewskiej, córka właściciela naszego domu, urodziła dziecko. Mleka w tym czasie nie można było kupić. Moja siostra Renia i ja, dziesiątki razy szliśmy wiele kilometrów aż do Porubanku, do wsi Kominy po mleko. Renia brała większą kankę, a ja mniejszą i tak szliśmy bez względu na pogodę. Żydzi płacili tylko za same mleko, za przyniesienie nigdy nie wzięliśmy ani feniga. Robiliśmy to z dobrego serca. Przed samym wysiedleniem Żydów do getta, zabroniono im wychodzenia z domów. Żydzi dawali mi listy do swoich krewnych, mieszkających w innych dzielnicach miasta. Roznosiłem tę korespondencję i cieszyłem się, że mogę pomóc Żydom w ich niedoli. Nigdy mi nie przyszło na myśl, żeby za to brać jakieś pieniądze.

Któregoś dnia przyszedł były właściciel naszego domu z kilkoma parami obuwia. Chciał naprawić obuwie dla całej swojej rodziny jeszcze przed wyjściem do getta. Tatuś wziął się za naprawę, a Żyd siedział i czekał. Zaczęli rozmawiać o obecnych ciężkich czasach. Najpierw tatuś opowiadał jak go bronił przy NKWD-zistach, gdy pytali czy bogaty właściciel domu nie prześladował biedaków, mieszkających w jego domu. Tatuś odpowiedział Ruskim, że Żyd był w porządku. Gdy nieraz tatuś nie miał czym zapłacić czynszu za mieszkanie, to Żyd nie nalegał. Mówił, że zrobisz pan pantofle dla żony i jakoś się pogodzimy. I tak było w rzeczywistości. Żyd był dobrym człowiekiem. W ten sposób tatuś bronił go przed wywózką na Sybir. Potem rozmawiali o tym, iż Żydzi zawsze narzekali, że im w Polsce było źle. Czy teraz mają lepiej? - pytał tatuś. Żyd odpowiedział tak: "Uj, panie Marian, gdyby teraz Polacy wrócili to byśmy im nogi całowali". Takie to słowa usłyszałem z ust Żyda, byłego właściciela naszego domu.

Przed wyjściem do getta, nasi sąsiedzi Żydzi przynosili różne rzeczy i zostawiali na przechowanie. Przyjęliśmy jedną maszynę do szycia ?Singera? prawie nową, a tu drugi sąsiad spod 18-tki błaga, żeby wziąć od niego drugą maszynę. Tatuś się przestraszył i odmówił. Przecież jedna maszyna w domu to jakoś ujdzie, ale dwie to od razu władze zorientują się, że to maszyny żydowskie. A za przechowywanie żydowskich rzeczy groziła śmierć. Zdarzało się, że Niemcy powiesili kilku ludzi za przechowywanie żydowskich rzeczy. Jeden taki wisiał na gałęzi drzewa przy ul. Arsenalskiej koło katedry. Tego człowieka widziałem na własne oczy. Był w średnim wieku. Na szyi miał zawieszoną dużą tablicę z napisami w trzech językach: po niemiecku, litewsku i po polsku. Napisy informowały, że został powieszony za przechowywanie żydowskich rzeczy.

Na ludzi padł strach. Nasza babcia, Urszula Nowacka, jeszcze dawno temu pracowała u bardzo bogatych Żydów i cieszyła się u nich bardzo dobrą opinią. Zresztą była to bardzo bogobojna i uczciwa kobieta. Żydzi zaprosili ją do siebie i tam nadawali babci dużo drogocennych przedmiotów. Były to zegarki, złote obrączki, pierścionki i monety. Babcia nikomu z nas o tym nie mówiła. Chyba tylko tatuś o tym wiedział. Przechowywał to w swoim kuferku, który stał pod bufetem i stale był zamknięty na kłódkę.

Nadszedł dzień, w którym zaczęto przesiedlać ludność żydowską do getta.

Z samego rana około godz. 8-ej, szedłem od rynku Drewnianego pod górę ul. Nowogródzką. Na skrzyżowaniu z ul. Makową zobaczyłem pierwsze grupy Żydów pędzonych do getta. Szli z walizkami, tobołkami lub wieźli wózkami swój najcenniejszy dobytek. Pozwolono im zabrać ze sobą tyle dobytku, ile potrafią unieść. Jakaś samotna staruszka, nie mogąc udźwignąć swój węzeł, ciągnęła go po bruku. Mocując się z ciężkim węzłem, bardzo powoli posuwała się do przodu. Jakoś nikt z jej ziomków nie kwapił się, by jej pomóc. Każdy Żyd był zajęty swoim bagażem. Obok mnie na chodniku stał jakiś Polak ze swoimi 3 synami. Synowie ci byli w moim wieku. Mieli gdzieś ok. 10 - 15 lat. Pan ten nachylił się do swoich dzieci i powiedział: "Idźcie pomóżcie tej staruszce". Chłopaki szybko wbiegli na jezdnię, podnieśli węzeł do góry i ponieśli go przed zaskoczoną i zadziwioną staruszką. Po jakimś czasie, chłopaki z węzłem i staruszką zniknęli za narożnikiem kina "Muza". Jak daleko nieśli ten węzeł to nie wiem, gdyż ruszyłem w swoją dalszą drogę.

Tego samego dnia, było już po południu, stałem z ludźmi na skrzyżowaniu ul. Nowogródzkiej i Slowackiego i się przyglądałem jak tłum Żydów pędzono do getta. Jedna kobieta, dość wysoka, z długimi ciemnymi włosami, w jasnym prochowcu, niosła potężny węzeł na plecach i jednocześnie prowadziła za ręce dwie małe dziewczynki. Dzieci mogły mieć gdzieś od 2 do 4 lat. Matka około 25 - 30 lat. Węzeł kobiecie był uwiązany na szyi i musiał ją dusić. Dzieci widać były zmęczone i się opierały, nie chciały iść. Matka dosłownie musiała je ciągnąć. Kobieta była tak zmęczona, że prawie mdlała z wysiłku. Szła ostatkiem sił. Obok mnie stał nasz sąsiad, dozorca spod 18-tki, pan Romuald Świędziewski. Wyciągnął on ręce do kobiety i dość głośno powiedział. Niech pani usiądzie na chwilę, wskazując kobiecie krawężnik, gdzie mogła odpocząć. Żydówka zdecydowała się usiąść. Zbliżyła się i próbuje usiąść, ludzie podskoczyli, by jej pomóc, przytrzymując ciężki węzeł. I w tym momencie usłyszeliśmy donośny krzyk "Farfluktah Juden!!" Z przeciwnej strony ulicy, koło słupa ogłoszeniowego, za grupką ludzi, stał niemiecki kolejarz. Był w granatowym mundurze, okrągłej czapce, u boku miał potężny nagan. Krzyk jego był tak przeraźliwy, że wszyscy aż drgnęli. Kobieta zerwała się na równe nogi, chwyciła za ręce swoje dzieci, ze łzami w oczach i mocno przestraszona dołączyła się do tłumu swoich rodaków.

A Niemiec, gdy spojrzeliśmy na niego, był taki butny i pełen tryumfu. Cały czerwony ze złości. Ludzie patrzyli na niego z taką nienawiścią, że nie wytrzymał ich wzroku. Trochę jeszcze postał i zaraz się oddalił. Mundur to on miał ładny. Tylko, że pod tym mundurem kryła się ludzka bestia.

Z taką nienawiścią człowieka do człowieka jeszcze się wtenczas nie spotkałem. Scena ta była tak wstrząsająca, że nie zapomnę jej do końca życia.

Tego samego dnia około godz. 16 -17 znów kręciłem się wokół swojego domu tj. na ul. Nowogródzkiej nr 16. Część Żydów z naszego podwórka stała przed bramą i przyglądała się kolumnom idących do getta. Żołnierze litewscy, wypędzający i konwojujący Żydów, widząc taką kupę ludzi, stojącą przed bramą i tak swawolnie rozmawiającą, wtargnęli przez bramę na podwórze i zaczęli ludzi wyganiać.

Sąsiad, Żyd z 1-go piętra o nazwisku Galorkin, był przed wojną bardzo bogaty. Był właścicielem młyna na ul. Słowackiego, naprzeciw rynku Kijowskiego. Chcąc zabrać do getta jak najwięcej dobytku, załadował duży wózek dwukołowy i stara się go przepchać przez bramę, ale nie przewidział, że wózek jest załadowany za wysoko. Ciągnie z całej siły kolaskę, a tu góra ładunku zaczepiła za sufit bramy i ani rusz. Żołnierze udając, że chcą pomóc Żydowi, zaczęli mocno pchać ładunek, tak, że wszystko się rozwaliło tarasując bramę całkowicie. Po kilku minutach bramę uprzątnięto. Pan Galorkin z powrotem ładunek jakoś umocował i pociągnął swój pechowy pojazd do getta. Zabrano resztę Żydów. Na podwórzu zostało trochę papierów i różnych szmat. Nastała martwa złowroga cisza. Ładny słoneczny dzień dobiegał końca.

Nazajutrz rano przyszła komisja, składająca się z Niemców i Litwinów, którzy zaplombowali główne wejścia do pożydowskich mieszkań. W mieszkaniach tych zostało jeszcze dużo różnego dobra.

Parę miesięcy później, doszły słuchy, że Żydzi są zabierani z getta i mordowani w Ponarach.

Jest zimny jesienny wieczór. Na ulicy robi się ciemno. Z pracowni ojca wychodzą ostatni klienci. Przy warsztacie tatusia pracuje tylko tatuś i pan Wacław Korzeniewski. Światła elektryczne się palą tak przy warsztacie jak i przy suficie. Okiennice są już prawie zamknięte, ale nie całkiem. Raptem, drzwi od ulicy się otwierają i do pracowni ojca wchodzi Simka, Żydek, nasz były sąsiad spod 18-tki. Z Simką dobrze się znaliśmy. Kiedyś przychodził do nas, grał z ojcem w karty. Teraz był jak zjawa. Brudny, zarośnięty, oberwany i śmiertelnie przestraszony. Myśmy zaskoczeni patrzyli na niego jak na przybysza nie z tej ziemi. Mama i Renia, zaraz poprosiły go do drugiego pokoju. Tu mama nagrzała wody i Simka się umył. Tatuś dał mu swoją starą brzytwę, by się ogolił. Jednocześnie Simka zaczął opowiadać co się wydarzyło.

Otóż już od rana z getta zabierano Żydów i pędzono do Ponar na zagładę. Gdy tak szedł w kolumnie z pochyloną głową i prawie wpółprzytomny, jakaś kobieta, Polka, chwyciła go za rękę, wciągnęła na chodnik, a potem do bramy. Jakoś nikt z konwojentów tego nie zauważył. Simka zaraz po schodach pobiegł na strych domu i tam się zadekował. Gdy zaczęło się ściemniać, zerwał z ubrania naszywki (gwiazdy Dawida) i, nie mając gdzie się podziać, przyszedł do nas. Myśmy dobrze wiedzieli, co by nas czekało, gdyby w naszym mieszkaniu znaleziono Żyda. Całej naszej rodzinie groziła niechybna śmierć, ale bardzo chcieliśmy mu pomóc w jego nieszczęściu. Mama naszykowała jedzenie i Simka, siedząc przy stole, jednocześnie jadł i przyszywał do ubrania guziki. W pokoju była w tym czasie mama, mój brat Maniuk, Simka i ja. Nagle usłyszeliśmy jakiś hałas i głośne krzyki dochodzące z pracowni ojca. Chwyciłem za klamkę i lekko uchyliłem drzwi do drugiego pokoju. Przez drzwi od ulicy, do pracowni weszła grupa litewskich żołnierzy. Przestraszyłem się bardzo, ale nie tracąc zdrowego rozsądku, domknąłem drzwi i na wpół szeptem zawołałem: "Simka leź za mną!" W drugim pokoju na szczęście były drzwi, wychodzące do bramy. Chwyciłem błyskawicznie za hak zamykający te drzwi i z dość dużym hałasem wyskoczyłem przez bramę na podwórze. Simce nie trzeba było powtarzać. Był on bardzo uczulony na niebezpieczeństwo. Wyskoczył za mną, a za Simką mój brat Maniuk, mama w tym czasie usiadła na miejsce, gdzie przed chwilą siedział Simka i udawała, że je.

Myśmy pobiegli na koniec podwórka, weszliśmy na drewniane schody, a ze schodów wskoczyliśmy na mur. Z muru zeskoczyliśmy na sąsiednie podwórko. Przez taki mały zaułek wyszliśmy na ul. Makową. Tutaj dopiero zatrzymaliśmy się i patrzymy na siebie. Z mieszkania wybiegliśmy wszyscy w samych koszulach, gdyż nie było czasu by się ubrać. Stoimy tak i marzniemy. Była noc i zimno. Nie wiemy co robić dalej. W końcu zdecydowałem się i powiedziałem: "Wy tu stójcie, a ja pójdę zobaczę co tam w domu się dzieje". Poszedłem ul. Makową w dół i skręciłem w ul. Nowogródzką. Gdy wszedłem do mieszkania, żołnierzy już nie było. Tatuś powiedział, że można już Simkę przyprowadzić. Wróciliśmy, a tatuś zamknął okiennice. Tatuś odezwał się do Simki tak: "U nas Simka zostać nie możesz. Widzisz jaka jest sytuacja. Zrobimy tak. Zaraz zaprowadzę cię do piwnicy. Tam za starym piecem jest taka framuga. Przesiedzisz tam do rana. Gdy minie godzina policyjna, wyjdziesz z piwnicy i staraj się dostać gdzieś do lasu, do partyzantów. Idź bocznymi ulicami, by uniknąć patroli". Simka zrozumiał sytuację. Mama włożyła mu do węzełka pół bochenka chleba i kawałek słoniny. Tatuś podarował mu swoją starą marynarkę. I tak z węzełkiem pod pachą wyszedł Simka z tatusiem w nocną ciemność.

(ciąg dalszy w następnym numerze)

Na zdjęciach: Róg Słowackiego i Nowogródzkiej (obecnie Mindaugo i Naugarduko). Tu stała synagoga., Ul. Nowogródzka 16 (Obecnie Naugarduko 18). Tu mieszkał autor publikacji

Fot. Waldemar Dowejko

NG 36 (525)