Józef Nowacki

Historia nieznana
Pomagaliśmy w nieszczęściu*

(ciąg dalszy z nr. 36 "NG")

Pomyślałem sobie, że nie chciałbym teraz być na jego miejscu. W piwnicy jest tyle szczurów, ciemno i strasznie. Jak tam dotrwać do rana? Rano, tatuś poszedł do piwnicy zobaczyć co z Simką, lecz w piwnicy już go nie było. Czy przeżył, czy nie to wielki znak zapytania. Mało Żydów przeżyło te czasy. Niektórzy przychodzili do nas po wojnie i wszystko opowiadali, lecz Simka już nigdy nie wrócił. Nieszczęściem Simki było to, że miał bardzo widoczny żydowski wygląd. A takim ludziom było bardzo ciężko w tamtych czasach przeżyć.

Pewnej nocy spaliśmy twardo. O północny obudziło nas lekkie pukanie w okiennice. Ktoś pukał do pracowni ojca od ulicy. Tatuś zerwał się z łóżka i mówi do mamy: "Kto to może być?" W środku nocy obowiązuje godzina policyjna i po ulicach nie można chodzić. Obudziliśmy się wszyscy, mocno przestraszeni. Tatuś wstał, zbliżył się do drzwi i przez zamknięte okiennice szeptem pyta: "Kto tam?" Usłyszał cichy głos: "Marian otworzy. To ja Galorkin. Chcę tylko przejść przez mieszkanie na podwórze, bo brama zamknięta". Tatuś wrócił do drugiego pokoju, gdzie wszyscy leżeliśmy i pyta mamę: "Co robić" To Galorkin chce przejść przez nasze mieszkanie, gdyż brama zamknięta". Mama powiedziała: "Wpuść. Na pewno ma jakąś ważną sprawę do załatwienia". Tatuś otworzył drzwi i wpuścił Żyda do mieszkania. Obaj weszli do naszego pokoju. Tatuś ostrożnie bez zgrzytu podniósł hak, zamykający drzwi do bramy i wypuścił niespodziewanego gościa na podwórze.

Po chwili Galorkin wrócił, trzymając pod pachą jakąś paczkę, przeprosił nas za kłopot i tą samą drogą wyszedł na ulicę.

Doszliśmy do wniosku, że na pewno przed wyjściem do getta, Żyd schował gdzieś na podwórzu część swoich kosztowności. Teraz, gdy go w getcie bieda przycisnęła przyszedł po schowany skarb. Może to go uratowało od śmierci. Któż to wie. W każdym razie Galorkin wraz ze swoją córką Rochą i młodszym synem przeżyli tę straszliwą zagładę. Po przejściu frontu Galorkin zachodził do nas i wszystko opowiadał. W Ponarach została zamordowana jego żona i starszy syn. Syn prawdopodobnie mógł się uratować, ale nie chciał zostawić matkę samą. Poszedł więc na śmierć razem z nią. Inny znajomy Żyd, który się uratował, mówił do mego ojcażartobliwie: "Uj panie Marian, tak ja został na nasienie".

Gdzieś w połowie okupacji, nasza rodzina przeniosła się z mieszkania pod 16-tką, do mieszkania pod 18-tką. Było to mieszkanie pożydowskie, ale o wiele lepsze od naszego starego. Wiele ludzi zaczęło zmieniać mieszkania na lepsze. A mieszkań było tysiące. Stały puste po Żydach. Tatuś nie chciał się przenosić, ale mama i Renia tak nalegały, że w końcu się zgodził. To nowe mieszkanie było większe, suchsze, miało dwa ładne piece kaflowe no i dla mamy wielkie ułatwienie,że był kran z wodą i zlew. Ale na ciężkie wojenne czasy mieszkanie to było niebezpieczne. Miało okna i drzwi od ulicy. W razie jakiegoś niebezpieczeństwa nie było gdzie uciekać. Czuliśmy się w nim jak w trumnie.

Bardzo odczuliśmy to w pierwszą noc po zlikwidowaniu przez AK-owców Litwina, redaktora wileńskiej gadzinówki "Goniec Codzienny". Litwini szaleli. Wypuścili chyba całą swoją armię na ulice miasta, by się mścić i polować na Polaków. Myśmy z Renią i Maniukiem byli w mieszkaniu sami. Tatuś z mamą poszli do znajomych na imieniny i powiedzieli,że wrócą z rana jak skończy się godzina policyjna. A w nocy na ulicach działy się dantejskie sceny. Słyszeliśmy wołania o ratunek. Kogoś bito, krzyczano Jezus Maria! Ratunku! Całe grupy ludzi przebiegały to w jedną, to w drugą stronę. Renia wzięła książeczkę do nabożeństwa i zaczęła się modlić.

Dopiero nad ranem zaczęło wszystko przycichać. Gdy było już całkiem jasno i minęła godzina policyjna, wrócili rodzice. W ich obecności poczuliśmy się bezpieczniejsi. Położyliśmy się spać, by chociaż trochę odpocząć po nieprzespanej nocy. Opisałem tę pamiętną noc, by pokazać,że te nasze nowe mieszkanie pod względem bytowym było lepsze od starego, ale pod względem bezpieczeństwa to było jak to się mówi "pod zdechłym Azorkiem".

Pewnego razu, było to po południu, szedłem zaułkiem Wingry chyba do kina Jutrzenka (Auszra) i byłemświadkiem takiej sceny. W zaułku było dość tłoczono, gdyż ludzie wracali z pracy.

Jakiś Litwin, cywil, po pijanemu zatrzymał kobietę, gdyż wydawało mu się, że jest Żydówką. Zażądał od niej dokumentu. Kobieta wyciągnęła z torebki kawałek kartki formatu A5 i z rumieńcem na twarzy podała Litwinowi. Ten spogląda, to na dokument to na kobietę z niedowierzaniem i wątpliwością. Zażądał, by szła z nim na komisariat. Kobieta zmieszana i przestraszona zaczęła dość głośno wołać po polsku: "Proszę mi oddać dokument!" Jednocześnie dość bojaźliwie stara się zabrać Litwinowi świstek. Ale ten cofa rękę i dokumentu nie chce oddać. Powstało małe zamieszanie. Ludzie zaczęli się zatrzymywać, ciekawi co się dzieje. Akurat nakręciło się 4 lub 5 chłopaków w wieku około 17 - 20 lat. Obstawili Litwina dookoła i pytają o co chodzi? Jednocześnie zaczęli dość brutalnie go popychać. Jeden z nich, błyskawicznym ruchem wyrwał Litwinowi z ręki kartkę, odwrócił się do kobiety i oddając dokument powiedział: "Niech pani ucieka". Kobieta zszokowana i zaskoczona wzięła kartkę i jeszcze się waha. Chłopak powtórzył polecenie. Kobieta dopiero oprzytomniała. Odwróciła się i szybko znikła w tłumie ludzi. Ja, odchodząc odwróciłem się, by jeszcze spojrzeć na to zajście, chłopaki pijanego Litwina wepchnęli do bramy. Co było w tej bramie nie wiem. Myślę,że chyba otrzymał zasłużone lanie.

Innym razem, było to w zimie. Mrozy były silne i dużo sniegu. W samo południe weszło do naszego mieszkania dwóch mężczyzn. Byli dobrze ubrani. Na głowach mieli szarego koloru czapki uszanki ze spuszczonymi nausznikami. Powiedzieli, że są wysłannikami z getta białostockiego. Podali tatusiowi kartkę, na której była prośba do naszej babci, by wydała tym panom kosztowności zostawione na przechowanie. Tatuś i babcia Urszula bardzo się przestraszyli. Ludzie ci stali na schodkach i czekali. Byli oni mało podobni do Żydów. Cała nasza rodzina zebrała się w kuchni i zaczęła się naradzać. Wydać takie drogie rzeczy dla obcych nieznanych ludzi. Co tu robić? Jak zwykle odezwała się mama. Na pewno właściciele tych kosztowności przeżywają w getcie białostockim wielką biedę i potrzebują ich, aby przetrwać. Skąd by tych dwóch ludzi wiedziało nasz adres, imię i nazwisko naszej babci. Musieli otrzymać tę wiadomość od prawdziwych właścicieli tych skarbów. Nic nie poradzisz, trzeba im to oddać - powiedziała mama. Z wielką wątpliwością co do uczciwości tych ludzi, babcia wyciągnęła z kuferka pudełka, pudełeczka, a tatuś podawał je stojącym na schodkach ludziom. Załadowali to wszystko do swoich kieszeni, podziękowali i wyszli. W ręku babci została tylko kartka z wymienionymi kosztownościami. Zatrzymała ją jako dowód wydania. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy te kosztowności dotarły do ich właścicieli.

Jak wiadomo, główne wejście do wileńskiego getta, było prawie przy samym kościele WszystkichŚwiętych. Cała nasza rodzina, często chodziła na nabożeństwa do tego kościoła, gdyż to była nasza parafia. Najczęściej, bo prawie codziennie, z rana na msze chodziła nasza babcia.

Pewnego dnia wróciła z kościoła taka podniecona i przestraszona. Idąc z kościoła, trafiła na moment, gdy pędzono Żydów z getta na Ponary. Żydzi wyglądali na ponurych, zgnębionych i prawie wpółprzytomnych. Na pewno czuli, że idą naśmierć.

W pewnym momencie jakaś młoda Żydówka, idąc jezdnią, zaczęła wpychać w ręce babci, dużych rozmiarów koszyk. Wnętrze koszyka było przykryte jasnego koloru płótnem. Babcia zaskoczona taką sytuacją, bardzo się przestraszyła. Kobieta nadal błagała, by wzięła ten koszyk. Babcia, gdy się rozejrzała dookoła, zobaczyła, że konwojujących było bardzo dużo, błyskawicznie uzmysłowiła, jeżeli zobaczą, że ona od Żydówki coś przyjmuje to mogą zastrzelić i dającą i przyjmującą. Więc koszyka nie wzięła. Później tego żałowała i nawet płakała. Domyślała się, że w koszyku mogło być dziecko. W ten sposób kobieta chciała chociaż dziecko uchronić od śmierci.

Opowiadał mi brat, że będąc na ul. Rudnickiej widział, jak Żydzi po pracy wracali do getta. Było popołudnie. Przed bramą ustawił się długi ludzki szereg. Ponieważ w dniu tym rewizja była bardzo szczegółowa, ogonek ludzki przesuwał się powoli. Rewizję przeprowadzali policjanci żydowscy. Byli brutalni i chamowaci. W pewnym momencie jeden z policjantów wymacał pod płaszczem jednego Żyda kawałek słoniny. Wyciągnął mu z za pazuchy tę słoninę, chwycił przestraszonego człowieka za kark i przyprowadził go przed oblicze SS-mana. Jednocześnie pokazując jaki on jest rzetelny w haniebnej pracy i jaki wielki kawałek słoniny ten człowiek chciał przemycić do getta. Niemiec wziął od policjanta słoninę i zaczął nią człowieka okładać. Pędził Żyda aż do ul. Zawalnej i z powrotem, cały czas bijąc go po plecach i głowie. Żyd skulony, szedł stale się potykając. Cały czas starał się osłaniać rękami głowę. SS-man bił z wielką zawziętością, aż dziw, że ten człowiek wytrzymał tyle uderzeń. Niemiec silnym kopnięciem w tyłek, wepchnął biedaka do getta, a słoninę rzucił przez drzwi do specjalnego pomieszczenia. Następnie chwycił z głowy czapkę pierwszego lepszegoŻyda, wytarł tłuste ręce, a czapkę wyrzucił na bruk. Wszystko to działo się na oczach zgromadzonych tu ludzi.

Chodzenie do kościoła w naszej rodzinie było obowiązkiem. My dzieci nie bardzo chciałyśmy ten obowiązek spełniać. Za namową babci Urszuli, tatuś wygonił nas na próbę chóru przy kościele Wszystkich Świętych. Mój brat jakoś fałszywie zaśpiewał i nie został przyjęty. Natomiast ja zostałem chórzystą. Cała moja rodzina cieszyła się, że Ziunia został przyjęty do chóru. Musiałem teraz stale uczestniczyć w próbach. Ograniczało to moją wolność osobistą i narzucało pewien rygor, do czego nie byłem przyzwyczajony. Na próby chodziłem przynajmniej 2 razy tygodniowo w godzinach 17.00 - 18.00. W tym mniej więcej czasie Żydzi wracali z pracy do getta. Ponieważ w getcie panował głód, wracający starali się przemycić chociaż trochę żywności dla swoich głodujących rodzin. Żywność tę chowali przeważnie pod ubraniem. Było to surowo zabronione. Schowaną żywność mieli prawie wszyscy wchodzący do getta i o tym dobrze wiedzieli SS-mani iżydowska policja. Dlatego też rewizje wchodzących do getta były częste i brutalne.

Idąc na próbę chóru, czasem przed wejściem do kościoła przystawałem i przyglądałem się, co się dzieje przed wejściem do getta. Nieraz Żydzi wchodzili względnie spokojnie, a nieraz działy się tu dantejskie sceny. Razu pewnego, gdy wszedłem z ulicy Zawalnej w ul. Rudnicką, spostrzegłem tłumy Żydów. Z tej gmatwaniny ciał, wydobywały się przerażające krzyki bitych ludzi. Policja żydowska w jasnogranatowych mundurach i w okrągłych czapkach, okładała rodaków pałkami. W narożniku domu było takie wejście do pomieszczenia, gdzie Żydzi musieli wyrzucać posiadaną żywność. Do tego pomieszczenia wpychano ich, jednocześnie bijąc bez opamiętania. SS-mani uśmiechali się, widząc jak Żyd bije Żyda. Krzyki bitych ludzi były tak przerażające, że przyszło mi na myśl,że tak wygląda piekło. Nie wytrzymałem tego widoku i wszedłem do kościoła. Zaraz ksiądz Pietkun ustawił nas z lewej strony ołtarza i rozpoczęliśmy próbę chóru.

Śpiewałem przez łzy. Czasy były tak ciężkie i straszne, że nie chciało się żyć. A wartośćżycia ludzkiego równała się zeru. To człowiek człowiekowi zgotował taki los.

Jeszcze do wojny, w piwnicy, pod pracownią tatusia, mieszkała pewna rodzina, mąż i żona. Dzieci nie mieli. Nazwisko ich brzmiało Nuszynkorn. Była to rodzina biedna. On był Żydem, a ona Rosjanką. Pan Paweł był naszym dobrym sąsiadem, często zachodził do nas, lubił popolitykować, pożartować, czasami grywał z tatusiem w karty. Gdy Żydów wypędzono do getta, on do getta nie poszedł, został w piwnicy. Z twarzy do Żyda nie był podobny, udawało mu się jakoś przetrwać. Wszyscy nasi sąsiedzi Polacy, koledzy ojca i cała rodzina, wiedzieli, że pan Paweł jest Żydem. Jednak nikt nie wsadził języka, żeby go wydać oprawcom. To dobrze świadczyło o naszym otoczeniu, że nie było wśród nas szpicli i zdrajców. Pan Paweł przetrwał całą okupację. Dopiero w zimie z 1944 na 1945 rok, dopadło do NKWD, dostali oni nakaz wyjazdu do Rosji. Bardzo nie chcieli tam jechać.Żegnając się, pan Paweł serdecznie płakał, bo bardzo go lubiliśmy, był dobrym człowiekiem.

Opisałem tych kilka zdarzeń z okresu wojny, by pokazać, że zachowanie się Polaków w stosunku do Żydów, było co najmniej w 95% pozytywne, a wręcz i bohaterskie. Wystarczyłoby sięgnąć do archiwów wileńskich, wyciągnąć gazety wydawane wówczas przez Litwinów w języku polskim ("Goniec Codzienny"), by stwierdzić ile rodzin polskich zostało zamordowanych w Ponarach za przechowywanie Żydów, były ich setki. Polacy wiedzieli dobrze, że czeka ich śmierć, a jednak decydowali się na ratowanie Żydów. Co nie zawsze było przez nich doceniane. A ci co zostali w Ponarach zamordowani, już nie wstaną z grobów, by daćświadectwo prawdzie.

Ci Żydzi, którzy doznali jakichś krzywd od Polaków, teraz mówią, że to Polacy są ich prześladowcami. Chociaż jest ich niewielu, to są oni tak głośni, że część świata zaczyna w to wierzyć. Natomiast ta większa część z uratowanych przez Polaków Żydów, zachowuje się jakoś biernie i siedzi cicho. A przecież wiadomo, że w Izraelu tysiące Polaków odznaczono tytułem "Najsprawiedliwsi ze sprawiedliwych". Posadzono tam tysiące drzewek przez Polaków zaproszonych w ramach wdzięczności za uratowanie życia tysiącom Żydów. Przynajmniej ci uratowani Żydzi, powinni coś więcej powiedzieć w obronie narodu polskiego.

Oczywiście w każdym narodzie są ludzie dobrzy, źli i średni. Kwestią tylko jest ilu złych, a ilu dobrych.

Opisałem różne epizody i zdarzenia po to, by nie zniknęły one w otchłani czasu. Świadkowie tamtych czasów odchodzą już od nas na zawsze. Historia jeśli jest spisana na papierze zawsze przetrwa trochę dłużej. Mogę tylko zapewnić,że wszystko, co opisałem jest 100 - procentową prawdą.

Wrocław dn. 24 02 2001 r.

Były to fragmenty większego opowiadania, którego oryginalny tytuł brzmi Ziuńka "Pierdzącażyłka". Obecny tytuł i skróty pochodzą od redakcji.

NG 37 (526)