Anna Milewska

Korespondencja własna z USA
"Lewa strona tylko! Spokojnie i ładnie!"

O zmaganiu się z rzeką w górach słyszałam niewiele: mokro, męcząco, niebezpiecznie... Brak doświadczenia, jak i złe warunki pogodowe powodują wypadki... Dookoła rwąca woda. Niesie cię jak piórko i nie pyta o kierunek. Coś podobnego oglądałam też w telewizji, jednak nigdy nie wyobrażałam siebie w nadmuchanej łodzi, płynącej potokiem górskim. Ku memu zdziwieniu, była to jedna z najwspanialszych przygód...

Spędziłam w samochodzie ponad 4 godziny, zanim dotarliśmy do miasteczka Millinocket w stanie Maine. Znajduje się ono na północy Stanów Zjednoczonych, tuż przy granicy z Kanadą. Byłam przyjemnie zaskoczona podobieństwem krajobrazu Mainu do pejzaży litewskich. Te same lasy, pola, łąki przecięte wijącą się drogą, której nie widać końca. Po rozlokowaniu się w hotelu, rozejrzałam się po okolicy. Niewiarygodne! Cisza, szczebiot ptaków oraz mile zadbane domki znów skojarzyły mi się z Litwą. Podczas kolacji w lokalnej restauracji chińskiej dzieliłam się swymi spostrzeżeniami z uczestnikami wycieczki, którzy bardzo ciekawili się życiem na Litwie. Wielu z nich poznałam na siłowni Gold's Gym. Notabene, uczęszczanie na siłownie w Ameryce jest codzienną rutyną dla wielu mieszkańców tego kraju, jak też rozrywką, o czym świadczy ta wyprawa.

Następnego dnia, przedtem niż spuścić łodzie na rzekę, wysłuchaliśmy lekcji bezpieczeństwa. Tak się niecierpliwiłam, iż zapamiętałam niewiele... Drużyna składała się z 8 osób oraz przewodnika, który dawał wskazówki jak kierować łodzią. W ogóle, mieliśmy 10 drużyn, z różnych zakątków Nowej Anglii. Wreszcie usłyszałam i zobaczyłam rzekę Penobscot. Uśmiech znikł z mojej twarzy. Jak się utrzymać pośród niemiłosiernej wody? To samo pytanie zadawał sobie każdy, kto się znalazł tutaj po raz pierwszy.

Ze wszystkich sił pracowaliśmy wiosłem, aby zmierzać w wybranym kierunku. Według mego pojmowania, rzeka wyglądała niebezpiecznie w dowolnym miejscu, jednak przewodnik miał na ten temat inne zdanie. Gdy dotarliśmy do pierwszego wiru, ledwo słyszałam jego wskazówki, z powodu paniki! Woda zalewała nas z nóg do głowy. Jedna myśl przewijała się w mej świadomości: zostać w łodzi... "Lewa strona, mocno! Lewa strona!" Nasz przewodnik wrzeszczał na całą moc swych płuc... Pracowaliśmy wiosłem, kto jak mógł. "Obydwie strony!" Aż nagle: "Trzymaj się! ! !" W mgnieniu oka straciłam widok białego dnia. Gdy po chwili otworzyłam oczy, było już po wszystkim. Nie było na mnie suchej nitki, ale nadal siedziałam w łodzi. Poczucie satysfakcji, iż świetnie się spisaliśmy podczas pierwszej próby, wypełniało każdego uczestnika. "Ale prysznic!" - skomentowałam po chwili i się roześmieliśmy.

Na uboczu czekaliśmy na pozostałe 9 łodzi. Mieliśmy najbardziej doświadczonego przewodnika, więc byliśmy w czołówce. Miał na imię Tom Flannery. Spędził na rzece dużo lat, pracując jako przewodnik. Dziwił mnie zawód tego człowieka. Przecież ryzykuje życie niemal każdego dnia. Ktoś zauważył, iż ma szramę na nodze, około 20 cm. Tom nie miał ochoty na "spowiedź"... Zaznaczył tylko, że to nic szczególnego, gdyż nadal może prowadzić zwykły tryb życia. Tak naprawdę, Tom wypadł z łodzi podczas wyprawy ekspertów. Dopóki go uratowano, potok niemiłosiernie rzucał go ze skały na skałę... Próby uczepienia się za jedną z brył nie były udane. Potęga natury zwyciężyła tego mocnego i upartego człowieka, który nie wiadomo po co szukał przygód i ryzykował życie. Teraz zapłacił za swą dziarskość. Mimo to, jeden z trzech synów Toma poszedł w ślady ojca i został przewodnikiem. Zaciekawiłam się sposobem otrzymania certyfikatu w tym zawodzie. Najpierw zaświadczenie gotowości wydawano według nazwy rzeki, na której nowo upieczony przewodnik miał pracować. Należało udowodnić, iż potrafi sprostać obowiązkom i przeprowadzić wyznaczoną liczbę wycieczek bez wypadków. Obecnie certyfikat jest wydawany według poziomu niebezpieczeństwa na rzece. Przewodnik może pracować na dowolnej rzece bez względu na przygotowanie i doświadczenie.

Po kilku udanych przeprawach, widok pieniącej się wody już nie był tak straszący jak na początku. Muszę przyznać, iż na przeciągu 6 godzin na wodzie jeszcze nie raz czułam ciarki po całym ciele. Od czasu do czasu, łódź nagle zwalnia szybkość, drapiąc powierzchnię olbrzymich brył pod wodą, powoduje dziwne dźwięki... Dech zapierało przy myśli, iż może pęknąć na jednej z takich brył. Co robić w tym wypadku? Wreszcie, ktoś odważył się zapytać. "Płyń w lewo, gdyż wówczas masz szansę dotrzeć do brzegu" - nastąpiła odpowiedź przewodnika. Człowiek mimo swych wynalazków, jest bezsilny wobec mocy dzikiej natury.

Podczas jednego z odpoczynków, gdy czekaliśmy na pozostałe łodzie, działo się coś okropnego. Jedna drużyna nie utrzymała równowagi i przewróciła się w samym środku wiru. Przez chwilę nie widzieliśmy na powierzchni żadnej osoby. Gdy wreszcie wybrnęli z wody, potrafiliśmy wyłapać trzy osoby. Pozostałe pięć poniosło strumieniem. Zostały uratowane przez innych. Każdy zrozumiał jak ważne są wskazówki przewodnika. Omyłka lub nieuwaga może kosztować życie lub kalectwo.

Zatem przez dłuższy czas rzeka płynęła szybko, lecz spokojnie. Wysłuchaliśmy kilku interesujących opowiadań Toma Flannery, naszego przewodnika. W latach 1930-1975 rzekę nazywano "złota droga". Służyła do przeprawy bierwion. W ten sposób zaoszczędzano czas oraz koszta dostarczania cennego towaru. Ludzie się wzbogacali na bierwionach więcej niż na złocie, bo służyły podstawowym materiałem budowlanym.

Jego opowiadań mogłam słuchać w nieskończoność. Tom Flannery w swoją kolej, nigdy nie miał słuchacza z kraju litewskiego. Gdy siedzę w ciszy i piszę o swych wrażeniach, Tom na pewno się zmaga z żywiołem wodnym w łodzi z kupą niedoświadczonych baranów. W swoim czasie byłam jednym z nich...

Na zdjęciu: podczas zmagania się z potokiem.

NG 39 (528)