Liliana Narkowicz

"Życie wciąż niesie niespodzianki"

Mój ojciec Feliks Wołodkowicz pochodzi ze wsi Hanczarowszczyzna koło Turgiel. Mama Konstancja Wołodkowicz z domu Bujko - ze wsi Ażewicze, również koło Turgiel. Rodzice mamy mieli dworek, 30 ha ziemi i ok.10 ha lasu.

W rodzinie było dziesięcioro dzieci (5 dziewczynek i 5 chłopaków). A ponieważ starym utartym zwyczajem zwykle na gospodarstwie i roli zostawali potomkowie płci męskiej , dziewczynki, choć i chodziły do szkoły początkowej, musiały poszukać sobie pracy w służbie u obcych. Moja mama np. była gospodynią i niańką dzieci u swojej starszej siostry.

Ojciec i mama znali się od dzieciństwa. Dla obu wsi - Hanczarowszczyzny i Ażewiczów kościół w Turgielach był kościołem parafialnym. Rodzina Wołodkowiczów zwykle u rodziny Bujków zostawiała konia i wóz, przyjeżdżając do kościoła i obie rodziny udawały się na nabożeństwa, festy i inne uroczystości do Turgiel. A kiedy dzieci dorosły, spotykały się na zabawach. Cmentarz w Turgielach przez wiele lat był naszym cmentarzem rodzinnym. Jest tam też pochowany mój dziadek Antoni Bujko (ojciec mojej mamy), który przez wiele lat był zakrystianem w kościele turgielskim. Ślubu dla moich rodziców udzielał w 1955 r. ks. Józef Obrębski, który w pamięci naszych rodzin z obu stron zapisał się jako człowiek oddany ludziom i Bogu. Dlatego, jeszcze za życia mojej mamy, nabyliśmy jego wspomnienia ?Żywot jak słońce? ( jest tam też mowa o Turgielach), wydany przez Polskie Wydawnictwo w Wilnie . Jest to swoista bezcenna relikwia rodzinna.

Ojciec po wojsku znalazł pracę w Wilnie jako kierowca. Tam też był zameldowany przy ul. Tatarskiej. Jednak nie było warunków, by zamieszkać z rodziną. Mama zawsze podkreślała, że miała dość tej "pańszczyzny" i chciała być sama sobie gospodynią na własnych śmieciach. Dlatego za namową jej ciotki - Anny Bielawskiej, mieszkającej w Kuprijaniszkach pod Wilnem, wynajęli tam skromny pokoik. W Kuprijaniszkach przyszła na świat, jako "dziecko wątle i chorowite", moja starsza siostra Irenka, która w niespełna roczek zmarła na zapalenie płuc. Był to rok 1958.

W dwa lata później rodzice w tychże Kuprijaniszkach zaczęli budować dom. Ja urodziłam się jesienią 1960r, a w styczniu 1961r. rodzice świętowali moje chrzciny i jednocześnie wprowadziny do własnego wymarzonego lokum. W tym domu mieszkam teraz ze swoimi dziećmi i mam nadzieję dożyć tu do starych lat.Za mego dzieciństwa latem jeździliśmy zwykle do dziadków - rodziców mojej mamy. Pamiętam z dzieciństwa te piękne widoki nad Mereczanką i lasy pełne malin i czarnych jagód. Wspólne święta w licznym gronie rodziny... Nigdy potem nie pachniały tak wielkanocne jajka i gwiazdka z nieba nie była tak bliska. A wtedy zdawało mi się, że naprawdę słyszę w Wigilię Bożego Narodzenia jak rozmawia bydło w oborze, uraczone świątecznym opłatkiem... Mama była osobą gospodarną i cichą. Nigdy niczego nie kazała robić, tylko radziła: "Pomyśl", "zastanów się", "nie śpiesz". Wymagała jednak porządku w domu. Ojciec był człowiekiem nerwowym, popędliwym. Czasem więc wynikały konfliktowe sytuacje, jednak z czasem zwykle pamiętamy jedynie dobro, a zło trzeba przebaczać.

Spełniło się marzenie mojej mamy, co do domu, jednak co jakiś czas wracały smutne wspomnienia o utraconym dziecku. A ja, będąc uczennicą klas początkowych, zostałam potrącona przez ciężarówkę. Wydawało mi się, że idę brzegiem szosy, a potem nie pamiętałam już nic... Prawie trzy miesiące spędziłam w szpitalu. Miałam uszkodzoną czaszkę. Od tego czasu źle słyszę i trzęsie mi się głowa. To szczególnie widać, jeżeli jestem zdenerwowana. Straciłam rok szkoły. Znalazłam się w innej klasie, w nowym i obcym mi środowisku, ale na każdej przerwie przychodziłam do swojej klasy. Najbardziej wdzięczna jestem swej nauczycielce polskiego Leokadii Lewinowej- Czerkaszynej i koleżance Lili Czerniawskiej.

Pani od polskiego, Lola (tak ją nazywaliśmy nieoficjalnie) Czerkaszyna była poważną i wymagającą na lekcji, ale wspaniałym człowiekiem i przyjaciółką na przerwie i na wycieczkach. Wysoka, urodziwa, dystyngowana, zawsze efektownie ubrana (nigdy nie podnosząca głosu w trakcie zajęć) potrafiła niejednego ucznia zaczarować na amen. Spotykam ją i dziś. Zawsze rozmawiamy, choć i nie byłam najlepszą uczennicą. Mimo zmagań z czasem, zachowała w sobie ślady urody, a kultura zostaje przy człowieku przez całe życie. A ja takich ludzi lubię i... podziwiam.

Lilia Czerniawska była wzorową uczennicą. W mig się uczyła, ale czasem obrywała za to, że bez przerwy gadała. Zawsze pełna zwariowanych pomysłów, choć nigdy głupich. Pełna fantazji we wszystkim. Więc podobało mi się i jak się porusza, i jak czesze, i jak ubiera i jak potrafi być duszą towarzystwa . Wyróżniała się spośród nas. Jej dziadkowie mieli kiedyś majątek i w rodzinie zostały "wielkopańskie" maniery. Dziś z perspektywy czasu myślę, że w naszym życiu powszednim ma swój sens i porcelanowa filiżanka do herbaty, atłasowa kokarda i pamiętnik. Ciotka Lili mieszka w Warszawie. Lilia spędzała tam wakacje letnie, a po powrocie opowiadała z zachwytem o Wilanowie i Janie Sobieskim , Łazienkach i królu Stanisławie Poniatowskim..., a ja nic nie mogłam z tego zrozumieć. Dopiero jak zaczęłam czytać książki historyczne stały się i dla mnie te rzeczy bliskie. Moja najbliższa koleżanka, naśladując ciotkę starała się mówić językiem literackim, a nie językiem mieszkańców naszej wsi i to mi też imponowało. Odwiedzała mnie w domu, gdy nie chodziłam do szkoły i byłam w nią zapatrzona, jak w lustro. Po latach co rok była na moich urodzinach. Pamiętam 1971r., kiedy zawiozła mnie do swego nowego mieszkania w Lazdynai. Atmosfera była niezwykle serdeczna i gościnna. Nigdzie mnie tak dobrze nie było, jak właśnie u niej. Po takich wizytach nie chciałam wracać do domu...

Kiedy po zlikwidowaniu szkoły w Kuprijaniszkach (była to polska szkoła ośmioletnia) zaczynałam naukę w Niemieżu, nie było mi łatwo. Spotkałam tu takich wspaniałych i wyrozumiałych nauczycieli, jak Danuta Sołtanowicz, Ludmiła Skrobot, i obecnego dyrektora szkoły (kiedyś mego nauczyciela fizyki) Alfreda Bujnowskiego. Do tejże szkoły chodziły moje dzieci, uczyły się w tychże murach, miały tych samych nauczycieli... To właśnie Lilia kazała mi w wielkiej chwili zwątpienia uwierzyć we własne siły. Prawie codziennie jeździłam do Wilna, gdzie mieszkała i ona pomagała mi odrabiać lekcje, wypożyczała książki, uczyła pisać wypracowania. Kiedy przed kilku laty wyjeżdżała za granicę, ja zadzwoniłam do niej i tylko ryczałam do słuchawki, a ona mi mówi : "Bądź silna. Ty zawsze byłaś silna". Będę te słowa pamiętać przez cale życie.

Tej siły naprawdę trzeba było i potrzeba dużo. Niekontrolowane ruchy głowy, powstałe w wyniku wypadku przeżytego w dzieciństwie, sprawiły, że często mnie odtrącali rówieśnicy. Podobnie byłam nieraz traktowana przez dorosłych i rodzinę. Matka i ojciec byli tymi, na których mogłam polegać i którym byłam potrzebna , ale ojciec zginął śmiercią tragiczną. Miałam wtedy 20 lat. Żyliśmy z tego, co mama wyhodowała na polu. Po ukończeniu szkoły średniej marzyłam o tym, by uczyć się w szkole handlowej. W zaświadczeniu lekarskim neuropatolog napisała, że kategorycznie zabrania uczyć się. Tak marzenie się rozwiało... sytuacja materialna zmusiła szukać pracy. Imałam się różnych prac, ale bez dyplomu mogłam być tylko robotnicą. Nie wszędzie chciano mnie przyjmować - wygląd zdradzał osobę chorą.

Przyznano mi grupę inwalidzką. Co miesiąc mogę więc liczyć jedynie na 200 Lt. Najdłużej pracowałam w zakładzie "Elfa". Zostałam na bruku, jak i wielu innych. Człowiek pracuje, stara się, a tak niełatwo jest dzisiaj odzyskać swoje pieniądze. Każdy pracodawca uważa za normalne wycisnąć wszystkie soki z pracującego i nie zapłacić nic lub jak najmniej. Zwróciłam się na Giełdę Pracy i zostałam skierowana na 3 lata do spółki akcyjnej "Julvita" w Skojdziszkach. Wystawiono mnie i 7 innych po 3 miesiącach (przyjęto nową partię do pracy), gdyż właściciel nie chciał płacić państwu za nas podatku. Za trzy miesiące pracy otrzymałam 1500 litów i żadnej kompensacji za zobowiązania względem mnie na okres 3 lat. Kiedy znów zwróciłam się na Giełdę Pracy, rozmawiano krótko: "Skierowaliśmy panią na 3 lata. Nie należało podpisywać żadnych papierów " A, że nie otrzymałabym nawet pieniędzy na chleb, nie miałabym czym karmić dzieci, nikogo to nie boli i nie obchodzi.

Po śmierci ojca zaczęło się nieciekawe życie. Wyszłam za mąż w 1983 r. (małżonek zmarł w ubiegłym roku na gruźlicę). Urodziłam dwoje dzieci - syna i córkę. Nasz tata nie chciał nic w domu robić, tylko spać, jeść, do tego popijać i żyć cudzym kosztem. Musiałyśmy w polu i ogrodzie radzić same, a ja jeszcze chodziłam do pracy, bo trzeba było wszystkich żywić. Ze szkoły wyniosłam zamiłowanie do książek . A kiedy jest mi źle, to chwytam za bajki czy jakąś gazetę i dziesięć, dwadzieścia razy czytam ten sam tekst. To wspaniałe odprężenie. Zapominam o całym świecie. W taki sposób relaksuję się i dziś.

Mąż dzieci odtrącił. Zdecydował się na rozwód i wychodząc z domu mojej mamie, dzięki której to wszystko jakoś funkcjonowało, powiedział ,że jest szczęśliwy, iż się od nas odczepił. Był naprawdę godzien politowania. Wyhodowałyśmy z mamą dzieci same. A kiedy mama zmarła i opadły mi ręce, sąsiedzi pomogli we wszystkim. Nie wiem, jak bym sobie poradziła bez nich. W trudnych chwilach zawsze ostoją byli sąsiedzi - naprawdę dobrzy ludzie - i kościół. Córka dotąd śpiewa w chórze u św. Teresy. Syn był przez wiele lat pomocnikiem ministranta. Przed kilku laty wraz z grupą parafian wyjechaliśmy na pielgrzymkę do Gdańska. Byłam szczęśliwa, gdyż nawet w Połądze nad Bałtykiem litewskim nigdy nie byłam...

Ojciec swoje dzieci nie odwiedzał nigdy, nawet w święta. Alimentów nie płacił. Prowadził życie nieustabilizowane. Pracując nieoficjalnie miał nas i nasze problemy "gdzieś". A kiedy jego choroba zaczęła postępować, rodzina zwróciła się do mnie z prośbą o poświadczenie pewnych dokumentów, by mógł otrzymać grupę inwalidzką. Targały mną różne uczucia. Zadzwoniłam o poradę do koleżanki Lili, poradziłam się i spełniłam swój obowiązek człowieka i chrześcijanina. A kiedy rodzina zawiadomiła o pogrzebie, pojechałam. Teraz dzieci otrzymują z racji utraty karmiciela na dwoje 163 lity. Śmiechu warte, by za 81 Lt 50 ct. na miesiąc wyżywić i ubrać nastolatka, kiedy matka jest bezrobotna i inwalidka. Znów zarejestrowałam się na Giełdzie Pracy, ale z ręką na sercu mówię, że nie patrzę na to optymistycznie. Dzieci sprzedają na bazarze kwiaty i warzywa...

Życie wciąż niesie niespodzianki. Trudno, bym po czterdziestce ze swoim stanem zdrowia oczekiwała wielkich zmian. Chciałabym jednak, aby moje dzieci miały jakiś zawód i znalazły stałą pracę. Osobiście marzę o spokoju. Chcę spokojnieżyć, jeżeli da Bóg jeszcze pracować i mieć na przysłowiowy chleb powszedni.

NG 41 (530)